niedziela, 28 października 2012

Camel Festival. Bikaner.



Co roku na początku stycznia około pełni księżyca Bikaner świętuje. Przez miasto w środku dnia przepływa szalony, kolorowy korowód. Tak rozpoczyna się trwający trzy dni Camel Festival, który przyciąga do miasta okolicznych mieszkańców Radżastanu jak i turystów z całego świata. Choć samo miasto nie jest popularnym punktem na turystycznej mapie warto tu zajrzeć choćby po to by zobaczyć to niezwykłe widowisko.

 
 
 
 
Festiwal otwiera się paradą. Kolorowy, rozśpiewany i roztańczony pochód blokuje całe miasto. Indyjskie śpiewy puszczane z trzeszczących głośników zagłuszają się nawzajem, klaksony małych  skuterów i tuktuków szaleją próbując mimo wszystko przebić się przez wielbłądzią procesję. Co chwila tłum zatrzymuje się i tańczy. Popisom nie ma granic. Niektórzy widzowie z radości podnosili swoje rowery zębami( tak naprawdę podpierali go brzuchem ale trik bardzo zabawny…). Kiedy pochód dociera do Karni Sigh Stadion rozpoczynają się konkursy, które trwają do wieczora. Jest konkurs na mistera Bikaneru. Kandydaci w tradycyjnych strojach ( wszyscy niemal jednakowi) prężą się przed komisją. Prezentują swoje długie brody, zaplecione rozwijają i podrzucają pod niebo.
 
 
 

Potem rozpoczynają się najważniejsze konkurencje. Wielbłądzi taniec, konkurs na najpiękniej przystrojonego wielbłąda. Nas najbardziej zachwycił konkurs na artystyczne wystrzyżenie wielbłądziej sierści. Na stadionie, na którym odbywają się niezliczone konkurencje można kupić pamiątki, przekąski, napić się świeżego mleka a wszystko jest wielbłądzie!
 
 

 
 
 


 
Kolejne dwa dni festiwalu odbywają się 45 km od Bikaneru w wiosce Ladera na pustyni. Z tego co wiem jeden dzień to wielki wyścig wielbłądów. My jednak pojechaliśmy dalej w Radżastan. Tego roku zresztą pogoda nie była sprzyjająca i trzeci dzień z powodu niskich temperatur został odwołany.
 
Święto wielbłądów jest ruchome, dobrze sprawdzić sobie datę kiedy w danym roku jest organizowany festiwal. W przyszłym roku odbywa się, jak podają, 26-27 stycznia.

wtorek, 16 października 2012

Herbata z Jodhpuru


 
Na dzisiejszą pluchę, jesienną osmętnicę herbata prosto z bazaru Sardar w Jodhpurze. Ucieknijmy stąd na chwilę…

 
 
 
 
Do gotującej się wody wrzućmy kardamonu parę ziaren w łupinie, korę cynamonu i odrobinę drogocennego szafranu. Uzyskamy w ten sposób złocisty napar, zamknijmy oczy i… już nas nie ma!


niedziela, 14 października 2012

Herbata w Chengdu


 
O mieszkańcach Chengdu mówi się, że są leniuchami bo całe dnie przesiadują w herbaciarniach grając w madżong. Jest w tym chyba ziarnko prawdy bo choć Syczuan słynie z kultury picia herbaty to nigdzie później nie widzieliśmy tak niezliczonej ilości i tak ogromnych herbaciarni co tutaj.
 
 
 
Chengdu, jak spotkaliśmy się z opiniami,  jest miastem, z którego należy jak najszybciej uciekać lub traktować je jako tranzytowe. Okazało się jednak miejscem bardzo przyjemnym i interesującym, doskonałym  do obserwacji wielkomiejskiego życia Chińczyków.
 
 
Herbaciarni w stolicy Syczuanu jest bez liku. Najczęściej mieszczą się w parkach, w altankach nad stawami lub wciśnięte między budynki. Zacienione są miejscem relaksu i towarzyskich spotkań. Bo picie herbaty jest tu tylko pretekstem. Herbaciarnia to najważniejsze miejsce spotkań, szczególnie dla starszych Chińczyków. Całymi dniami grają tu w szachy, jedzą pestki i plotkują, uczą się śpiewać czy tańczyć, poddają się zabiegom czyszczenia uszu( próbowaliśmy, nie polecamy!) i masażom a także, i to najważniejsze, nałogowo grają w  madżong( mahjong), często hazardowo. Mówi się, że jest to narodowa gra Chińczyków. Faktycznie ma się wrażenie, że nie ma tu jednego obywatela, który nie zagrałby choć raz. Nawet spotkania rodzinne kręcą się wokół madżang.
 
 
 

 
W Chengdu odwiedziliśmy naszego przyjaciela mieszkającego tam od paru lat. Pewnego dnia wybraliśmy się na spacer po zabytkowej dzielnicy miasta, gdzie ludzie mieszkają jeszcze w starych domkach o klasycznej chińskiej architekturze. Weszliśmy na dach by z góry podziwiać całość starego osiedla. Na dachu, w małej komóreczce mieszkała samotna kobieta w średnim wieku. Zaczął padać deszcz więc wystawiła nam krzesła abyśmy schowali się pod jej daszkiem. Potem przyniosła nam herbatę a ostatecznie zaprosiła nas do środka. Była bardzo nas ciekawa. Zresztą ciekawość była obopólna. Na stolik wyłożyła chyba wszystko co miała. Częstowała nas owocami, pestkami, papierosami i herbatą. Nasz przyjaciel nie mówił perfekcyjnie po chińsku więc rozmowa często przechodziła na migi ale pula tematów po jakimś czasie się wyczerpała. Pytała nas ile mamy rodzeństwa, gdzie jest Polska i czy to duży kraj ale najbardziej ciekawiło ją czy rodzice grają w madżang. Kiedy chcieliśmy iść prosiła żebyśmy jeszcze posiedzieli bo do 14.00 jest jeszcze trochę czasu a o tej godzinie spotyka się z sąsiadami na madżang. Chcieliśmy się jakoś odwdzięczyć i popołudniu wróciliśmy z widokówką z Warszawy by wręczyć jej jako prezent. Weszliśmy do świetlicy gdzie panował gwar i stukot kostek do gry. Nasza gospodyni przyjęła kartkę ale widzieliśmy, że jest już kompletnie nami niezainteresowana. Z prezentu bardzo się ucieszyła,  jak najszybciej jednak chciała wrócić do gry. Nie zwracała nawet uwagi na koleżanki, które były pod wielkim wrażeniem jej dziwnych, białych gości. Na koniec zaprosiła nas byśmy odwiedzili ją ponownie, tym razem z rodzicami by mogli sobie razem pograć.

 
Miło byłoby wrócić jeszcze do Chengdu i siedząc w jednej z bambusowych herbaciarni delektować się pyszną aromatyczną herbatą, dolewać sobie gorącej wody z kolorowych wielkich termosów i obserwować jak czas płynie powoli. Jak pogoń dużego chińskiego miasta trzyma się daleko od roześmianych chińskich staruszków, którzy z wypiekami na twarzy grają w madżang. I tylko to jedno liczy się wtedy na świecie.
 
 
 



wtorek, 9 października 2012

Góry Bułgarii. Piryn (cz.II)



Już wieczorem nad schronem Tewno Ezero zaczęły zbierać się chmury i mówiło się o nadciągającej zmianie pogody. Chociaż zachód słońca był widowiskowy a chowająca się za skałami błyszcząca kula dawała nadzieję na jutro, jak tylko znikła zrobiło się mroźnie. Ubieraliśmy się we wszystko co mieliśmy w plecakach. A białe obłoczki pary buchały nam z ust jak na kuligu zimą… Na dobranoc więc, wypiliśmy po szklaneczce rakiji by przyjemnie rozgrzewała nas od wewnątrz. Ten trunek w Bułgarii dostanie się wszędzie, nawet wysoko w górach na 2500 m n.p.m.!

Radosne promyki poranka miło towarzyszyły przy śniadaniu i zachęcały by raźno ruszyć dalej. Szlakiem w dół, do schroniska Piryn, ostatniego już noclegu w naszej górskiej wędrówce. Rano idzie się tak pięknie! Plecak wydaje się o połowę lżejszy, nic nie uwiera, żmudne podejścia są miłą wspinaczką. Słońce świeci doskonale, nie przypieka a miło grzeje. Przez chwilę towarzyszyło nam stadko bacznie nas obserwujących kozic. Zawsze kiedy widzę te cudne stworzenia jestem pełna podziwu dla ich zwinności i lekkości z jaką pokonują skalne stromizny.
 

Z niefrasobliwością w sercu pokonaliśmy górę, która zasłaniała nam widok na dalszy szlak. A gdy stanęliśmy na jej szczycie u swych stóp ujrzeliśmy długie ostre zejście w dół. Całkowicie pokryte śniegiem bez wydeptanej ścieżki. Nie spotykaliśmy na szlakach wielu turystów więc nie miał nam kto nam jej wydeptać… Ostrożnie po kamieniach staraliśmy się obejść śnieg bokiem. Przez jakiś czas poruszaliśmy się według zostawionych kamieni usypanych w kupki przez poprzedników, którzy tak jak my próbowali (pewnie wiosną) tędy przejść. W Bułgarii często widywaliśmy szlak zaznaczony kamieniami, gdy znaczki były niewyraźne lub znikały na jakiś czas.
 
 

Po jakimś czasie schodzenie po stromych głazach stało się niebezpieczne więc zaczęliśmy schodzić po śniegu. Ostrożnie stawiając stopy wygniataliśmy sobie w śniegu małe schodki. Musieliśmy uważać by nie zapaść się w jakąś zasypaną szczelinę lub nie poślizgnąć się i zjechać w dół jak na sankach.

Byliśmy szczęśliwi gdy dotarliśmy wreszcie do niewielkiego zielonego wzniesienia. Roztaczał się stamtąd bajkowy widok na zieloną kotlinę ograniczoną ze wszystkich stron górami z których małymi wodospadami spływały resztki zimy. Zeszliśmy dalej a tam te wszystkie wodospady, strumyki i potoki zbierały się w jedną krystalicznie czystą pluszczącą rzeczkę. Było jak w bajce. Jakbym odwiedziła Dolinę Muminków lub krainę Hobbita. Słońce grzało cudownie, zdjęliśmy buty i stąpaliśmy po wilgotnym, miękkim jak z pluszu mchu.
 

Oznakowania szlaków zdarzały się już coraz rzadziej my coraz częściej musieliśmy przystawać i rozglądać się, zaglądać za duże głazy w poszukiwaniu kolorowych znaczków. W końcu w środku bukowego lasu zgubiliśmy się kompletnie. Według mapy schronisko znajdowało się opodal rzeki. Szliśmy więc wzdłuż niej z kieszonkowym kompasem, który zawsze zabieramy z sobą w podróż. Przydaje się nawet w mieście, ułatwia orientacje.
 

Dotarliśmy tuż przed lekkim deszczem, bardzo zmęczeni. Schronisko wydawało się puste. Pukaliśmy, pukaliśmy, dreptaliśmy wokół i nikt nie otwierał. Nagle na samej górze otworzyło się okienko i wytknął głowę jakiś dziadek. Po jakimś czasie usłyszeliśmy chrzęst zamka i z mroków wyłonił się jakiś zgarbiony skrzat leśny, równie zaniedbany jak ów budynek. Wskazał nam pokój, w którym mamy spać, sprawdzając czy przypadkiem nie pomylimy numeru. Jak się później okazało wszystkie pozostałe były zamknięte i zrujnowane. A u nas bielutka, wykrochmalona pościel!
 
 
 


Z dziadkiem gospodarzem dogadaliśmy się, że piwo jest, z lodówki wyciągnęliśmy mu składniki na szopską sałatę a on usmażył nam kebapcze. Stały, sztywny zestaw dostępny w schroniskach i obowiązkowe, pospolite menu każdego Bułgara. Kiedy pierwsze lody pękły siedzieliśmy z dziadkiem na starych, wystawionych ze schroniska krzesłach i paląc papierosa wymienialiśmy się jak jest po bułgarsku i polsku śnieg, deszcz, obiad itd., i o siatkówce, że Polacy świetni i że właśnie w Polsce Euro 2012, a w nogę jesteśmy słabi. Pod wieczór zjawiła się trójka dobrze zbudowanych panów ze sprzętem wędkarskim. Dziadek powiedział, że łapią tu sobie ryby. Ryby? W Parku Narodowym…? Czuli się jak u siebie. Rozpalili ruszt, zrobili sobie kolację i rozłożyli się z biesiadą w świetlicy. Chcieliśmy iść spać ale tonem nie znoszącym sprzeciwu, zaprosili nas do stołu. Nie odmówiliśmy, tym bardziej, że na stoliku obok leżała kabura z pistoletem. Jeden z nich pokazywał nam potem naboje do tego cuda. Dostaliśmy wielki dzban wina, słoninę i karkówkę z grilla. Siedzieliśmy potem pół nocy i opowiadaliśmy sobie o górach, o Melniku do którego chcemy iść, o siatkówce, nożnej i jak jest śnieg po polsku. I że jutro niedobra pogoda ma być, że deszcze i burze ale do Melnika blisko, 3-4 godziny. Panowie pili wszystko co popadło, rakiję, wódkę, piwo i wino i byli coraz sympatyczniejsi. Wreszcie pożegnaliśmy się grzecznie bo następnego dnia trzeba rano wstać. Jeden z nich powiedział, żebyśmy przyszli w Melniku do niego, on ma knajpę i pracuje tam kelner co mówi po polsku. On nam pomoże znaleźć tani nocleg.





środa, 3 października 2012

Wielka Czarna Mapa

Jeszcze nigdy nic nie wygrałam. Aż do wczoraj, kiedy przyszedł e-mail z wydawnictwa Czarne z wiadomością, że moje zdjęcie wysłane na konkurs-zabawę „Wielka Czarna Mapa” jest jednym z trzech nagrodzonych.
Nagroda to trzy wybrane książki z dowolnej serii wydawnictwa Czarne. Wybór trudny ale cieszę się ogromnie bo to moje ulubione wydawnictwo.

http://czarne.com.pl/

A jak wam się podoba zdjęcie? Książkę oczywiście polecam, szczególnie tym którzy podróżują, nie tylko niezależnie ale i z biurami podróży. A może zwłaszcza miłośnikom wycieczek organizowanych…