poniedziałek, 23 grudnia 2013

Sposób na śledzia


Wiem, wiem. Post nieco spóźniony. Śledzie pewnie dawno już zagospodarowane i żadne „ wolne” nie moczą się już w lodówce. Choć może jednak coś się znajdzie, może szukacie przepisu na ostatnią chwilę. Oto moje tegoroczne. Przepis podaję w pędzie między keksem a piernikiem. Jak to zwykle przed świętami, wszystko w pośpiechu. Już za chwile jednak odtajamy ze zmęczenia i rozpłyniemy się wśród świątecznych przysmaków, i pachnących dobroci.
Życzę wam na Święta i Nowy Rok spokoju, pogody ducha i tak potrzebnego zdrowia by zmagać się z kolejnymi, całkiem nowymi wyzwaniami w 2014!



Sposób na śledzia solonego- ŚLEDŹ W OLEJU LNIANYM

Było takie miejsce w Warszawie… W środku nocy można było wpaść na śledzia w oleju, awanturkę, tatarka, serdelka i popić to kieliszkiem wódki. Przedziwny sentyment za PRL-em przyciągał tam miejscowych, z czasem stał się mekką dewizowców. Pękał w szwach, pijaną pieśnią wylewał się na chodnik gorsząc obrońców krzyża pod Pałacem Prezydenckim. Dziwne to było miejsce. Z czasem stało się zbyt pijane, zbyt nachalne, zbyt nachuchane wódczanym oparem, zatłoczone i okropne. Ale śledź był tam zawsze doskonały.
Na nic zdały się moje próby odwzorowania tego smaku w domu.
Aż kiedyś rąbka tajemnicy uchyliła mi pani Joanna Sobieska, z którą nagrywam Jeziorany w Teatrze Polskiego Radia.
Podaję więc zdradzony przepis i by być lojalną zmieniam go nieco, wzbogacam o co nieco, by nie zdradzać oryginalnej receptury. Choć sławnych Przekąsek Zakąsek już nie ma…

POTRZEBUJEMY:

3 duże płaty śledziowe, solone
1  liść laurowy
1 łyżeczka gorczycy
¼  łyżeczki goździków
½  łyżeczka ziela angielskiego
1 łyżeczka ziaren jałowca
½ czarnego pieprzu
1 duża cebula
½  laski cynamonu
Olej lniany ( ilość wedle uznania)

Śledzie namoczyć w mleku z wodą min. 1 h. Cebulę drobno posiekać i sparzyć. Przyprawy lekko rozgnieść. Śledzie wypłukać i wysuszyć, pokroić na kawałki. Wymieszać w misce z przyprawami i cebulką, zalać olejem.


Sposób na śledzia w occie- ŚLEDŹ CURRY

Te śledzie jadłam na pewnej „domówce”, zrobione przez pewną Elę. Zachwyciły mnie totalnie! Wróciłam do domu i postanowiłam ten smak odtworzyć. Wyszło tak:

POTRZEBUJEMY:

3 duże płaty śledziowe w occie
Cebula cukrowa
1 ½  łyżki pasty curry ( podana ilość jest orientacyjna, należy dodawać ostrożnie, według upodobania)
Łyżeczka gorczycy
Łyżeczka kuminu
Łyżeczka ziaren kolendry
2 łyżeczki kurkumy
1 łyżeczka ziaren pieprzu
Duży kubeczek śmietany 18%
Łyżka majonezu
2  łyżeczki cukru
Duża garść rodzynek
Sól

Marynata do śledzi:

Ocet winny i wodę mieszamy w proporcjach 1:3, dodajemy łyżkę cukru, 2 łyżeczki soli, moczymy śledzie min. 2 godziny

Rodzynki zalewamy wrzątkiem, odstawiamy na 15 min. Śledzie wyjmujemy z marynaty, osuszamy, kroimy na kawałki. Cebulę kroimy w piórka, zalewamy wrzątkiem, odstawiamy na ok. 10 min. Przyprawy rozgniatamy w moździerzu, pastę curry mieszamy z  3 łyżkami śmietany. Cebulę odsączamy mieszamy z 2 łyżeczkami cukru, odstawiamy na ok. 10 min.
Przyprawy, pastę curry, śmietanę i majonez mieszamy, solimy do smaku. Cebulę jeszcze raz odsączamy, dodajemy do sosu curry, dorzucamy odsączone rodzynki. Śledzie zalewamy sosem, mieszamy.
Wstawiamy do lodówki na co najmniej godzinę.

SMACZNEGO!

piątek, 29 listopada 2013

Raczej Krym niż Rzym




Podobno nie ocenia się książki po okładce. Ja zaledwie musnęłam rogu tej okładki, na pewno. Zaledwie kilka dni spędzonych w Rzymie to nawet nie wstęp do tej antycznej powieści. Podobno wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Podobno. Choć wydaje mi się, że moja zbacza. Na wschód raczej…
Kręte wąskie uliczki, niemal każda zakończona placem, placykiem, na którym króluje fontanna lub kościół. A kościoły oszałamiające, kapiące złotem, inkrustowane przepychem aż w piersi serce maleje, kurczy się nieśmiało przy tym ogromie bogactwa. No więc przychodzi myśl, by wyjść na chwilkę odetchnąć, więc spaceruję między fontannami, turystami, śniadymi sprzedawcami okularów słonecznych ( jeśli dzień słoneczny), parasolek ( jeśli pada), kolorowych żelowych piłek, śpiewających piesków, szalików, torebek, apaszek, breloczków,” Maryjek”, mydła i powidła Made In China. Dość. Więc idę na kawę z deserem włoskim i on wcale włoski nie jest, tylko mdły, niedobry i drogi. To może obiad, tylko trzeba najpierw znaleźć w tym natłoku  a la włoskich restauracyjek, uroczych scenografii dla turystów, tą autentyczną, która zwabi mnie naturalną atmosferą włoskiej radości jedzenia. Jest po sezonie, więc nie trzeba czekać godzin przed wejściem do restauracji. Za to trzeba  poczekać,  przepchnąć się do muzeum watykańskiego i przebyć je szybko, bo zatrzymać się nie wolno by nie tamować rzeki ludzi napływającej już z zewnątrz. No to może poszwędam się gdzieś gdzie życie prawdziwe, poszukam ludzi, podpatrzę codzienność. Zza antycznych ruin, zza postumentu, zza fontanny. Niełatwo, bo wszystko przygotowane dla turystów. Do Rzymu nie przyjeżdża się po codzienność. Tu od codzienności się ucieka, tu musi być Dolce Vita!











Rzym ma wszystko by przyciągnąć tłumy. Jest jak królewna, która jest strojna i piękna. I może być kapryśna i nie musi się starać bo wie, że u jej stóp zawsze będą ścielić się tłumy. Niestety dawno już odarta z tajemniczości, nieco monotonnie banalna. Mnie nie zachwyca. I wniosek ten mnie samą zaskakuje. Moja droga póki co do Rzymu na powrót nie poprowadzi.


Myślę już gdzie by tu na kolejny wypad. Nawet krótki ale w miejsce, które urzeknie nieoczywistością. Gdzie nie trzeba przebijać się przez blichtr, tylko tam, gdzie trzeba strzepnąć kurz, zdrapać paznokciem rdzę i odnaleźć magię, która nie została jeszcze skonsumowana przez tłumy z całego świata.


czwartek, 7 listopada 2013

Sarnówek. Pożegnanie jesieni.









Od dziecka zachwycały mnie te lasy. Bukowe, brązowo zielone, pełne przestrzeni i zapachów. Wygrzebywałam spomiędzy liści kolczaste orzeszki i wyłuskiwałam je kłując sobie przy tym palce.
Kiedyś jako dziecko usłyszałam, że zjedzenie zbyt dużej ilości bukowych orzeszków powoduje ból głowy. Dozowałam sobie więc tę przyjemność.
Sarnówek- już sama nazwa uwodzi i rozbudza dziecięcą wyobraźnię. Przypływaliśmy tam żaglówką z Iławy. Był tam ośrodek letniskowy Telewizji Polskiej. Do dzisiaj jest. Jakby zapomniany przez gwiazdy małego ekranu. A kiedyś znani grali tam w badmintona, kąpali się w Jezioraku. Pan z Teleranka dał mi autograf…



Dziś gdy tylko mam trochę czasu jeżdżę do Sarnówka. Latem, za każdym razem wsiadam na rower i odwiedzam trawiastą plażę na której wylegują się goście z ośrodka, już nie gwiazdy.
Jesienią zawsze jest pretekst by odwiedzić ukochane lasy. Powdychać zapach jesiennych liści, poszukać saren w Sarnówku. Oderwać się od bieżących spraw. Zawsze mi tam dobrze. I chętnie tam wracam. Zwłaszcza jesienią gdy brązowieją bukowe liście. Napełniam się kolorami. Ostatnimi w tym roku. Potem już tylko biel i czerń i wszystkie odmiany szarości. Przyznaję, wtedy też bywa pięknie. Zwłaszcza w Sarnówku.




wtorek, 5 listopada 2013

Miłosna pieśń o Kangding




Coraz wyżej. Autokar piął się, pokonywał ostre zakręty, trąbił na każdym, charczał, sapał i dyszał. Kierowca dodawał gazu, a autobus jakby brakło mu tchu, ociągał się coraz bardziej. Pozostawialiśmy w zielonych przełęczach czarny, duszący dym, który mieszał się z mgłą. A może były to już chmury, bo uparcie podążaliśmy wyżej i wyżej krętą szosą zwaną Tibetan Highway.
Porzuciliśmy za sobą Chengdu, o którym mawia się, że jest wrotami do Tybetu. Tak naprawdę wielka brama do tej niezwykłej krainy otwiera się dopiero w Kangdingu, wbitym niczym klin w zieloną dolinę.




Kangding wznosi się nad dwoma rzekami zwanymi w języku Tybetańczyków Dar i Tse. Było tu kiedyś centrum handlu wymiennego. Wymieniano tu skórę jaków i tybetańskie zioła na herbatę, sól i leki  Dziś miasto opanowane jest przez Chińczyków Han a kultura Tybetu coraz bardziej wypierana w głąb gór.
Po długiej, pełnej podnoszących adrenalinę zakrętów trasie wysiadłam na dworcu autobusowym. Ostre światło, oślepiające, charakterystyczne gdy jest się na wysokościach przywitało mnie wraz z wrzaskiem ludzi, którzy coś ode mnie chcieli, zapewne coś kupić, sprzedać, zaproponować nocleg. Tłoczyli się tłumnie przy wyjściu. Kiedy przeszłam już przez tą ludzką zaporę, kolorowych chust, czerwonych, ogorzałych twarzy z charakterystycznymi czerwonymi policzkami i stanęłam na ulicy, uderzyło mnie to co zawsze uderza w nowych miejscach, które trudno sobie wyobrazić przed podróżą. Jest tyle dziwnych istnień, tyle kultur, różnych poranków, światów toczących się równolegle. Chciałoby się to wszystko ogarnąć, zobaczyć, nałykać się tego, kolekcjonować w pamięci i poznać.




Płynące zielonymi zboczami białe chmury, przejrzyste górskie widoki stały się inspiracją dla starej Miłosnej Pieśni z Kangding. Młoda para potajemnie spotyka się w blasku księżyca ale ich miłość czeka rozstanie. Ta nostalgiczna melodia ma wiele współczesnych wersji. Jedną z nich słyszałam, gdy na pustym placu jacyś przebierańcy w wybrakowanych strojach ludowych tańczyli do dźwięków z syntezatora. Obok podrygiwał sztuczny jak. Było deszczowo i mgliście. Nikogo ten występ nie obchodził, nikt się temu nie przyglądał. Mnie zdawał się straszliwie smutny. Tak jak widok z mojego okna, po lewej buddyjska świątynia z której dobiegały dźwięki modlitwy a po prawej wojskowa jednostka. Co rano budziła nas musztra i wystrzały. Odbijały się echem od gór.


Przy głównej ulicy stała świątynia, spod niej i dookoła wyrwana koparkami ziemia. Budynek zdawał się trzymać ostatkiem sił w tych gruzach, mnisi, przemykali tamtędy, jakąś obdartą resztką chodnika.
Coś zapewne wyrośnie w ich sąsiedztwie i zakryje religijne ornamenty. Trudno będzie ich odnaleźć, znikną, zostaną zasłonięci, będzie trzeba chcieć odnaleźć świątynię, gdzieś na uboczu, wciśniętą w napierające nowe budynki. Tak jak trudno odnaleźć stare oryginalne brzmienie Miłosnej Pieśni z Kangding, tak i tybetańską społeczność powoli pożera współczesność, rozjuszona, chciwa, tandetna siła, która jest nieuchronna. 
W Chinach byłam latem 2010. Zastanawiam się jak zmienił się Kangding przez te parę lat. Nie wiem czy chciałabym oglądać tę zmianę.



piątek, 18 października 2013

Cisza w górach Apuseni



Coś idzie nie tak. I pogoda nie pomaga. Nastraja melancholijnie, myśli kłębią się w głowie i prowadzą do fałszywych wniosków. Zanim osiądą w głowie jak wieczorne mgły kołują, kołują, zatruwają codzienność. Energia się kumuluje i ściśnięta czeka na wybuch. Tak by się oszalało dla roli, pognało galopem, gdyby tylko ktoś na to pozwolił. Taki zawód…  Składa się głównie z czekania. Warsztat cierpliwości. I już czasem się wydaje, że już, już jestem blisko, że teraz wreszcie pognam co tchu. Ale… Dzień nie taki, energia reżysera nie spotkała się z moją wrażliwością i odwrotnie, włosy nie takie, oczy nie takie, za bardzo znana, za mało znana. Tyle tego. I wtedy przychodzi taka myśl by zaszyć się tam gdzie panuje absolutna cisza, wszystko tkwi niezmiennie zawieszone jakby w próżni. Harmonia. Znaleźć się na chwilę w nicości, gdzie myśli rozpływają się i już nie wracają. Rozpaść się na drobinki powietrza… Jest tak,  jak być powinno.







Mgły zawładnęły górami Apuseni. Wdzierały się w każdy wąwóz, jaskinię, połknęły wierzchołki drzew, odcięły drogi, ukryły szlaki i pochłonęły panoramy. Opadały delikatnie na powieki i wyciszały umysł. Mleko rozlało się w przestrzeni. Tylko czasem w głuchej ciszy zamkniętej w nieskazitelnej bieli słychać było pokrzykiwania pasterzy, ujadanie psów.  Stada owiec jak kłębki mgły, które właśnie oderwały się po kawałeczku z białej całości ,wyłaniały się niespodziewanie. Dzwonki owiec – jedyne dźwięki jakie zakłócały drżące milczenie.






środa, 2 października 2013

Oradea. Mój powrót do Rumunii





„Mój chłopak, Holender,  nie chce tu przyjeżdżać. Mówi, że to barbarzyński kraj. A ja myślę sobie, że może jesteśmy od nich biedniejsi, drogi mamy straszne ale jesteśmy lepszymi ludźmi. Tu ludzie są radośni, ciepli, otwarci i nie są tak zagonieni. U nas człowiek stoi wyżej niż pieniądz. Martwię się jednak trochę bo widzę, że tu się wszystko zmienia, buduje, ale ludzie też się tu zmieniają. I chyba nie na lepsze. Ale póki co człowiek tu człowiekowi pomoże. Tam w Holandii czułam się okropnie. Większość myślała, że jestem Cyganką. Bo z Rumunii. I trzymali mnie na dystans.”
Tak opowiadała nam Laura, nasza autostopowiczka, bardzo wykształcona dziewczyna, inżynier, kształcąca się  również w Niemczech. Zabraliśmy ją razem z jej tobołkami z drogi do Oradei. Autostop to normalna tu rzecz, ludzie się podwożą, to kolejny środek transportu po prostu, czasem sobie za to płacą. My w ramach wdzięczności dostaliśmy po dwie placinty, kupione w budce na targu. Parzyły w palce, tłuściły brody i były pyszne.





I ja też uważam, że ludzie tu wspaniali i otwarci. Wróciłam do Rumunii po pięciu latach. I choć na „dzień dobry” zostałam strąbiona, na wielkim skrzyżowaniu w Oradei, przez gorącokrwistych, szalonych Rumunów, to i tak ich kocham i dobrze się tu czuję. A mój powrót  do Rumunii był jak powrót w rodzinne strony. I widząc te zaniedbane, piękne kamienice, czując w nozdrzach znajomy kurz z chodników, słysząc w radiu trąbki i skrzypki, pomyślałam sobie- jest dobrze, znowu tu jestem.
Ruszyliśmy dalej w góry, we wspaniałe Rumuńskie, odludne przestrzenie, mijając po drodze domki z  charakterystycznymi wieżyczkami, wcinając w barach mici ( mielone mięso, smażone lub grillowane), błąkając się po bazarach, uliczkach, podglądając ukradkiem Cyganki w kwiecistych spódnicach. Warto przyjechać do Rumunii bo jest piękna, bo ludzie są jacyś wyjątkowi, bo tęskni się potem i chce się wracać. A na pytania czy się nie boję do Rumunii, że Cyganie i bieda uśmiecham się tylko grzecznie i odpowiadam- przyjedź i przekonaj się sam.