środa, 28 sierpnia 2013

Beppu. Miasto z pary.



Trudno o miastach i miasteczkach Japonii mówić, że są ładne. Ich współczesna architektura nie sprawia, że uliczki są urokliwe, zdradza swą azjatyckość, zakamarki, plątaniny kabli, podwórka, kubiki domków. Wysprzątane  do błysku, chaos opanowany ale jednak próżno tu szukać malowniczych uliczek, urok odnaleźć można tylko w tej dziwności. Malownicze są wiejskie pejzaże z zielonymi wzgórzami, ogrody zen i zabytkowe świątynie. Ale te dziwne, monochromatyczne miasteczka, uliczki i zakamarki wciągają, ciekawość każe jak pies węszyć całymi dniami. Japonia zazwyczaj nie zachwyca estetyką swych budowli a zdumiewa. I każde odwiedzane miasto jest nowym zdumieniem.





Beppu to dziwne miasteczko. Z każdej studzienki, szpary, bucha, sączy się, syczy siarkowa para. Zaskakujące konstrukcje z rur i rurek przecinają uliczki. Wszędzie ciurka, chlupie, bąbluje. Wszędobylska para odcina się bielą od wieczornego nieba. Można by pomyśleć w pierwszej chwili, że Beppu to piekło, gdyby nie było rajem. Miasto obfituje w publiczne łaźnie, niezliczoną ilość uzdrowisk i łaźni leczniczych, miejsc z kąpielami błotnymi, miejskimi parownikami do wygrzewania stóp. Beppu odwiedza wielu starszych kuracjuszy, niektórzy postanawiają tu zamieszkać na emeryturze. W zabytkowej części miasteczka, w starych domach ludzie nie mają łazienek. Nie są im potrzebne. Korzystanie z publicznych onsenów i wygrzewanie się w gorących wodach to przyjemny codzienny rytuał a miejskie łaźnie to centra życia towarzyskiego. Zdaniem starszych mieszkańców kąpieli należy zażywać 3 razy dziennie. Tak postanowiliśmy czynić spędzając z M. parę dni w Beppu.




Korzystaliśmy ze starych wielkich łaźni, w których zapach drzewa cedrowego, z którego są budowane przyjemnie koił wieczorną porą. Odwiedziliśmy łaźnię- Spa, cenioną przez kobiety za wody wygładzające i upiększające, przyjemnie urządzone, w turkusowej wodzie, pływały pachnące owoce pomelo. Wytaplaliśmy się w śmierdzącym błocie, czuliśmy go jeszcze na skórze przez kolejne dni a nasze ubrania zgubiły ten zapach dopiero po ich wypraniu. Zamknęliśmy się w drewnianych chatkach, budowanych na wzór chatek do kąpieli z okresu Edo, z małymi śmierdzącymi oczkami wodnymi w środku. Największą jednak radość sprawiło nam korzystanie z małych łaźni publicznych.






W niewielkim onsenie, tylko mały przedsionek do rozebrania się i pomieszczenie ze zbiornikiem parującym od gorącej wody, urzędowały trzy starsze panie. Dokładnie szorowały swoje ciała przycupnięte na małych taboretach, polewały się wodą z miseczek. Mnie poleciły na migi zrobić to samo. Pod ich czujnym okiem nabrałam gorącej wody z basenu do swojej miski. Dolałam zimnej z małego kranu, tuż przy ziemi. Wyszorowałam czystą i szorowaną tego dnia wielokrotnie skórę. Dopiero teraz mogłam razem z nimi zamoczyć się w basenie. Nie było to łatwe, woda parzyła do czerwoności a one uśmiechały się dyskretnie. Ich skóra była już do tego przyzwyczajona. Mogły siedzieć tak cały wieczór, gawędząc sobie spokojnie, gdy mi pot zalewał twarz i czułam, że omdlenie już blisko.




Mieszkańcy Beppu to ludzie żyjący na parze. Oprócz łaźni, wolny czas spędzają czytając gazety lub spotykają się ze znajomymi w punktach „ do parowania nóg”, przy ich domach stoją zadaszone parowniki, w których gotują posiłki. My też postanowiliśmy, ugotować sobie taki posiłek w stołówce do której można było przynieść swoje jedzenie lub zakupić je na miejscu i przygotowane, obrane ugotować na parze.





Beneficjentami pary w Beppu są też koty. Niezliczona masa, japońskich kotów bez ogonka wygrzewa się na rurach i studzienkach, z których bucha ciepło. Koty wiedzą co dobre…

środa, 14 sierpnia 2013

Wspomnienia z Hiszpanii i smak gazpacho



Lato powoli wchodzi w sferę wspomnień. Gdy bure chmury zapukają deszczem do okien będzie się czasem wspominać jakiś słoneczny dzień spędzony na rowerach, jakąś gorącą noc przewłóczoną ze znajomymi i smaki truskawek, pomidorów, chłodników…
Kiedy otwieram szufladkę ze wspomnieniami i sięgam pamięcią do swoich pierwszych podróży przypomina mi się smak Gazpacho i zapach tymianku rosnącego na wzgórzach. Byłam wtedy jeszcze studentką Akademii Teatralnej i wraz z ówczesnym chłopakiem i naszymi przyjaciółmi wyruszyliśmy 32 letnim Fordem Granadą do Hiszpanii. Dodam, że na pokładzie mieliśmy kota a samochód zaczął się psuć już w Niemczech!
 Jeździliśmy tak miesiąc ( kota zostawiliśmy w Barcelonie u mamy naszej przyjaciółki), błąkając się po małych miejscowościach, krętych pobocznych drogach Murcji i Andaluzji. Co to była za przygoda! Jednym z ostatnich naszych przystanków był niewielki pensjonat w okolicach Alhama de Granada. Byliśmy zaproszeni przez Paco, śpiewaka flamenco, znajomego naszej przyjaciółki, która z nami podróżowała. Zgubiliśmy się w górach i zanim dojechaliśmy na miejsce była już głęboka noc. Paco zaprosił nas na taras, siedzieliśmy zmęczeni racząc się cudownym winem i wsłuchiwaliśmy się w wiatr, który przelatywał sobie figlarnie przez kamienny taras przyjemnie muskając nasze twarze wonią tymianku. Czuliśmy pod sobą i dookoła przestrzeń ale nie byliśmy jej świadomi. Rano ukazał nam się zapierający dech w piersiach widok. Z tarasu rozciągała się panorama na wzgórza, dolinę, rzekę i gaje oliwne.
 Paco smucił się, że chcemy jechać dalej po trzech dniach pobytu. Gościł nas wspaniale, karmił cudownie, poił pysznym winem, zabierał nas nocą do jaskini z gorącymi źródłami i tam śpiewał flamenco. A jego głos dźwięczał nam w głowach odbijając się od kamiennych ścian i przyjemnie mieszał się z bukietem wina…
Z tej podróży nie mam ani jednego zdjęcia. Przeźrocza zaginęły, kontakty, przyjaźnie, miłości rozpadły się i pozostają tylko miraże mieszkające pod powiekami. Zawsze, gdy gotuję używając tymianku wciągam jego zapach, przywołuje cudowne wspomnienia, smaki, melodie, uczucia. I pozostał mi smak Gazpacho. Takiego prawdziwego, nie przecieru z pomidorów na zimno, ale takiego Gazpacho z przetartym chlebem, papryką, lekko kwaskowate… Miałam kiedyś przepis na kartce, zapisany przez żonę Paco ale kartka też gdzieś zaginęła.

Odnalazłam go w książce „ Kulinarne wyprawy Jamiego”, Jamiego Oliviera



 HISZPAŃSKIE GAZPACHO ( na 4 miseczki)

¼ bochenka wczorajszego chleba
4-5 dużych, dojrzałych pomidorów
¾ ogórka obranego i grubo pokrojonego
1 zielona papryka, bez nasion grubo pokrojona
2 spore ząbki czosnku, obrane
Oliwa extra vergin, najlepiej hiszpańska
Ocet sherry,
Sól morska, świeżo zmielony czarny pieprz
Opcjonalnie: szczypta cukru
Opcjonalne dodatki:
Świeże miękkie zioła, czerwona papryka, dymka, szynka serrano, jajka przepiórcze

Warunkiem dobrego Gazpacho jest dobrej jakości chleb. Taki tradycyjny, krojony z supermarketu się do tego nie nadaje.
Chleb pokrój na kromki, odetnij skórkę, podziel na kawałki. Włóż miąższ do miski i zalej 100 ml wody. Możesz obrać pomidory, zalewając je wrzątkiem, delikatnie je nakłuj a po ok. 30 sekundach obierz i pokrój na kawałki. Możesz nie obierać pomidorów, nie wpłynie to na smak a na konsystencję zupy. Do blendera z dużym dzbankiem włóż pomidory, resztę warzyw, czosnek i nasączony chleb. Wlej trochę oliwy oraz octu sherry. Zmiksuj wszystko na gładką masę. Dopraw solą i pieprzem. Dolej odrobinę wody dla rozrzedzenia i ponownie zmiksuj całość. Skosztuj by upewnić się czy jest równowaga między słonym i kwaśnym smakiem. Miejscowi dodają czasem odrobinę cukru ale jeśli pomidory są naprawdę dojrzałe nie ma takiej potrzeby. Twoje Gazpacho nie będzie tak intensywnie czerwone jak te, do jakich jesteś przyzwyczajony, ale to nic złego- to chleb nadaje mu różowawopomarańczowego koloru i właśnie to jest autentyczne. Gazpacho włóż do lodówki aby się porządnie schłodziło.

Kiedy Twoja zupa będzie już naprawdę zimna, wlej do miseczek, skrop oliwą extra vergin i przybierz czym tylko chcesz: drobno pokrojonymi miękkimi ziołami, bardzo drobno posiekaną dymką lub papryką, plasterkami szynki serrano a nawet ugotowanym na twardo przepiórczym jajkiem.

Pyszne…


środa, 7 sierpnia 2013

Plovdiv i parę słów o stereotypach




Miało być o czym innym a będzie znów o Bułgarii. Myślami jestem w podróży, upał i nadmiar czasu pozwala na leniwe marzenia i błąkanie się po internecie. Planuję sobie kolejny wyjazd i tak mi się coś wydaje, że padnie na jakiś bałkański kraj.
Z Bałkanami jest tak, że albo się je kocha za radosne szaleństwo, nieprzewidywalność i rozgardiasz na który nikt tam specjalnie nie zwraca uwagi bo są ważniejsze sprawy albo się ich nie znosi za brud, brak organizacji i  hałaśliwych ludzi. Przyznaję, jestem w tej pierwszej grupie, jestem „bałkanolubem”, a tym z drugiej grupy odpowiadam : „jedźcie gdzie indziej!”. Jest tyle pięknych miejsc na świecie, wygodnych i czystych hoteli, kulturalnych ludzi do poznania, przyjemnych kawiarenek. I szanuję tych, którzy mówią, że w stronę wschodu się nie zapuszczają lub, że klimaty bałkańskie ich nie kręcą. Nie rozumiem zaś tych, którzy jadą a potem krytykują, narzekają i opowiadają niestworzone historie o tym jak tam jest strasznie i brudno. Bawią mnie też historie tych co wracają z Indii zniesmaczeni brudem i biedą. Zawsze się zastanawiam czego oczekiwali i czy tylko TO tam zobaczyli?  Gdy wyruszałam do Rumunii usłyszałam „ oj, żeby was tam razem z namiotem nie ukradli!”. My, jako Polacy, oburzamy się na stereotypy, którymi nas określają a sami chętnie przypinamy łatkę krajom, których tak naprawdę nie znamy, nie wiemy nic oprócz tego, że Cygan = Rumun a Bułgaria = tandetne kurorty, wakacyjne wspomnienia z czasów PRL, nic poza tym. Ale nie miało być o stereotypach, choć to temat rzeka i przed oczami staje mi instalacja Davida Czernego „ Entropia”. Bawiło mnie święte oburzenie, artysta jak zwykle trafił w punkt. Więc pozbywajmy się stereotypów, rozsadźmy je z hukiem!

Zdjęcie pochodzi z  www.wp.pl
Mój przyjaciel mawia, że on tylko, jeśli za granicę to na zachód. I jeśli czujemy, że sił nam brak na szalone miejsca, nie pchajmy się tam bo spotka nas rozczarowanie. Świat naprawdę jest różnorodny i każdy znajdzie coś dla siebie. Nie ma gorszych lub lepszych miejsc, o gustach się nie dyskutuje.
Miało być jednak o Bułgarii. Zaglądam czasem na szopska sałata blog i tam oto przytaczana jest moja Pastelaria. Post dotyczy niepochlebnych opisów Bułgarii na blogach i w artykułach o turystyce. Autorka słusznie oburza się na opis Plovdivu jakoby „prezentował się liszajami na domach”. Pomyślałam „ że coooo???” Gdzie to ktoś zobaczył? Miał być kiedyś post o Plovdivie, nie sądziłam, że pojawi się w takim kontekście.




Plovdiv to malowniczo położone miasto wśród siedmiu wzgórz. Jedno z najstarszych w Bułgarii, ze wspaniałą historią i architekturą. Spędziłam tam piękny czas racząc się pysznym jedzeniem, popijając winko na tarasach widokowych, chłonąc wieczorną porą atmosferę miasta. Upał, który panował, gdy odwiedziłam Plovdiv był zabójczy i miałam wrażenie, że roztapiam się w kolorach  uroczych kamieniczek, słodkich jak czekoladki z bombonierki.