piątek, 29 listopada 2013

Raczej Krym niż Rzym




Podobno nie ocenia się książki po okładce. Ja zaledwie musnęłam rogu tej okładki, na pewno. Zaledwie kilka dni spędzonych w Rzymie to nawet nie wstęp do tej antycznej powieści. Podobno wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Podobno. Choć wydaje mi się, że moja zbacza. Na wschód raczej…
Kręte wąskie uliczki, niemal każda zakończona placem, placykiem, na którym króluje fontanna lub kościół. A kościoły oszałamiające, kapiące złotem, inkrustowane przepychem aż w piersi serce maleje, kurczy się nieśmiało przy tym ogromie bogactwa. No więc przychodzi myśl, by wyjść na chwilkę odetchnąć, więc spaceruję między fontannami, turystami, śniadymi sprzedawcami okularów słonecznych ( jeśli dzień słoneczny), parasolek ( jeśli pada), kolorowych żelowych piłek, śpiewających piesków, szalików, torebek, apaszek, breloczków,” Maryjek”, mydła i powidła Made In China. Dość. Więc idę na kawę z deserem włoskim i on wcale włoski nie jest, tylko mdły, niedobry i drogi. To może obiad, tylko trzeba najpierw znaleźć w tym natłoku  a la włoskich restauracyjek, uroczych scenografii dla turystów, tą autentyczną, która zwabi mnie naturalną atmosferą włoskiej radości jedzenia. Jest po sezonie, więc nie trzeba czekać godzin przed wejściem do restauracji. Za to trzeba  poczekać,  przepchnąć się do muzeum watykańskiego i przebyć je szybko, bo zatrzymać się nie wolno by nie tamować rzeki ludzi napływającej już z zewnątrz. No to może poszwędam się gdzieś gdzie życie prawdziwe, poszukam ludzi, podpatrzę codzienność. Zza antycznych ruin, zza postumentu, zza fontanny. Niełatwo, bo wszystko przygotowane dla turystów. Do Rzymu nie przyjeżdża się po codzienność. Tu od codzienności się ucieka, tu musi być Dolce Vita!











Rzym ma wszystko by przyciągnąć tłumy. Jest jak królewna, która jest strojna i piękna. I może być kapryśna i nie musi się starać bo wie, że u jej stóp zawsze będą ścielić się tłumy. Niestety dawno już odarta z tajemniczości, nieco monotonnie banalna. Mnie nie zachwyca. I wniosek ten mnie samą zaskakuje. Moja droga póki co do Rzymu na powrót nie poprowadzi.


Myślę już gdzie by tu na kolejny wypad. Nawet krótki ale w miejsce, które urzeknie nieoczywistością. Gdzie nie trzeba przebijać się przez blichtr, tylko tam, gdzie trzeba strzepnąć kurz, zdrapać paznokciem rdzę i odnaleźć magię, która nie została jeszcze skonsumowana przez tłumy z całego świata.


czwartek, 7 listopada 2013

Sarnówek. Pożegnanie jesieni.









Od dziecka zachwycały mnie te lasy. Bukowe, brązowo zielone, pełne przestrzeni i zapachów. Wygrzebywałam spomiędzy liści kolczaste orzeszki i wyłuskiwałam je kłując sobie przy tym palce.
Kiedyś jako dziecko usłyszałam, że zjedzenie zbyt dużej ilości bukowych orzeszków powoduje ból głowy. Dozowałam sobie więc tę przyjemność.
Sarnówek- już sama nazwa uwodzi i rozbudza dziecięcą wyobraźnię. Przypływaliśmy tam żaglówką z Iławy. Był tam ośrodek letniskowy Telewizji Polskiej. Do dzisiaj jest. Jakby zapomniany przez gwiazdy małego ekranu. A kiedyś znani grali tam w badmintona, kąpali się w Jezioraku. Pan z Teleranka dał mi autograf…



Dziś gdy tylko mam trochę czasu jeżdżę do Sarnówka. Latem, za każdym razem wsiadam na rower i odwiedzam trawiastą plażę na której wylegują się goście z ośrodka, już nie gwiazdy.
Jesienią zawsze jest pretekst by odwiedzić ukochane lasy. Powdychać zapach jesiennych liści, poszukać saren w Sarnówku. Oderwać się od bieżących spraw. Zawsze mi tam dobrze. I chętnie tam wracam. Zwłaszcza jesienią gdy brązowieją bukowe liście. Napełniam się kolorami. Ostatnimi w tym roku. Potem już tylko biel i czerń i wszystkie odmiany szarości. Przyznaję, wtedy też bywa pięknie. Zwłaszcza w Sarnówku.




wtorek, 5 listopada 2013

Miłosna pieśń o Kangding




Coraz wyżej. Autokar piął się, pokonywał ostre zakręty, trąbił na każdym, charczał, sapał i dyszał. Kierowca dodawał gazu, a autobus jakby brakło mu tchu, ociągał się coraz bardziej. Pozostawialiśmy w zielonych przełęczach czarny, duszący dym, który mieszał się z mgłą. A może były to już chmury, bo uparcie podążaliśmy wyżej i wyżej krętą szosą zwaną Tibetan Highway.
Porzuciliśmy za sobą Chengdu, o którym mawia się, że jest wrotami do Tybetu. Tak naprawdę wielka brama do tej niezwykłej krainy otwiera się dopiero w Kangdingu, wbitym niczym klin w zieloną dolinę.




Kangding wznosi się nad dwoma rzekami zwanymi w języku Tybetańczyków Dar i Tse. Było tu kiedyś centrum handlu wymiennego. Wymieniano tu skórę jaków i tybetańskie zioła na herbatę, sól i leki  Dziś miasto opanowane jest przez Chińczyków Han a kultura Tybetu coraz bardziej wypierana w głąb gór.
Po długiej, pełnej podnoszących adrenalinę zakrętów trasie wysiadłam na dworcu autobusowym. Ostre światło, oślepiające, charakterystyczne gdy jest się na wysokościach przywitało mnie wraz z wrzaskiem ludzi, którzy coś ode mnie chcieli, zapewne coś kupić, sprzedać, zaproponować nocleg. Tłoczyli się tłumnie przy wyjściu. Kiedy przeszłam już przez tą ludzką zaporę, kolorowych chust, czerwonych, ogorzałych twarzy z charakterystycznymi czerwonymi policzkami i stanęłam na ulicy, uderzyło mnie to co zawsze uderza w nowych miejscach, które trudno sobie wyobrazić przed podróżą. Jest tyle dziwnych istnień, tyle kultur, różnych poranków, światów toczących się równolegle. Chciałoby się to wszystko ogarnąć, zobaczyć, nałykać się tego, kolekcjonować w pamięci i poznać.




Płynące zielonymi zboczami białe chmury, przejrzyste górskie widoki stały się inspiracją dla starej Miłosnej Pieśni z Kangding. Młoda para potajemnie spotyka się w blasku księżyca ale ich miłość czeka rozstanie. Ta nostalgiczna melodia ma wiele współczesnych wersji. Jedną z nich słyszałam, gdy na pustym placu jacyś przebierańcy w wybrakowanych strojach ludowych tańczyli do dźwięków z syntezatora. Obok podrygiwał sztuczny jak. Było deszczowo i mgliście. Nikogo ten występ nie obchodził, nikt się temu nie przyglądał. Mnie zdawał się straszliwie smutny. Tak jak widok z mojego okna, po lewej buddyjska świątynia z której dobiegały dźwięki modlitwy a po prawej wojskowa jednostka. Co rano budziła nas musztra i wystrzały. Odbijały się echem od gór.


Przy głównej ulicy stała świątynia, spod niej i dookoła wyrwana koparkami ziemia. Budynek zdawał się trzymać ostatkiem sił w tych gruzach, mnisi, przemykali tamtędy, jakąś obdartą resztką chodnika.
Coś zapewne wyrośnie w ich sąsiedztwie i zakryje religijne ornamenty. Trudno będzie ich odnaleźć, znikną, zostaną zasłonięci, będzie trzeba chcieć odnaleźć świątynię, gdzieś na uboczu, wciśniętą w napierające nowe budynki. Tak jak trudno odnaleźć stare oryginalne brzmienie Miłosnej Pieśni z Kangding, tak i tybetańską społeczność powoli pożera współczesność, rozjuszona, chciwa, tandetna siła, która jest nieuchronna. 
W Chinach byłam latem 2010. Zastanawiam się jak zmienił się Kangding przez te parę lat. Nie wiem czy chciałabym oglądać tę zmianę.