sobota, 22 listopada 2014

Wielka podróż

Zniknęłam.  Zrobiła się tu długa, niezapowiedziana przerwa. Pochłonęło mnie moje życie bez reszty i nie udało mi się zapisać choćby kawałka tekstu, chociaż w głowie kłębiły się myśli i tłukły się niczym spienione fale.  Ale przez ostatnie miesiące nie było mnie i dopiero teraz wracam do siebie.



Kobieta po porodzie składa się z potrzeb małego człowieka, ona sama znika zupełnie, zaspokaja, zaspokaja 24 godziny na dobę i nawet o swoich myślach nie ma czasu pomyśleć bo wciąż tylko jedno w głowie- zaspokoić. Nakarmić, przewinąć, przytulić, ululać. I choćby bunt i zmęczenie brało górę to trwa to tylko moment, niezauważalną chwilę. Cały świat mieści się w maleńkiej źrenicy małego człowieka wpatrzonej tak bardzo jak nikt nigdy nie patrzył. Dopiero po jakimś czasie, po pędzie pierwszych miesięcy zatrzymałam się i zobaczyłam, że stary świat na zewnątrz nadal istnieje i toczy się spokojnie swoim starym rytmem. Poza mną nic się nie zmieniło. Można powoli odkopać SIEBIE, jak stary wiosenny płaszcz po długiej zimie. Oczywiście już przeczuwam, że dawnej mnie nie ma i już jej nie znajdę. Trzeba powoli odnaleść siebie na nowo, drepcząc starymi ścieżkami. Wiem, że od teraz przez kolejne długie lata będę występować w liczbie mnogiej. Nawet ostatnio dziękując za składane mi urodzinowe życzenia odparłam- „dziękujemy!”  Tak więc,  nie pozostaje mi nic innego jak stworzenie tu kawałka przestrzeni dla małego W. i jego wielkich podróży. Ma już kilka takich za sobą. Chętnie się nimi podzielimy ; )


piątek, 25 lipca 2014

Sinemorec, Sinemorec...


No cóż… w tym roku lato w Warszawie… Plecak leży odłogiem, głębokim snem, zwinięte w kłębek śpią śpiwory. A ja przeżywam swoją wielką wakacyjną przygodę w domu. Mój cud nad Wisłą w warszawskim zmęczonym słońcu… Największą podróż w nieznane.
Na chwilę włączam komputer. Migają mi kolorowe zdjęcia z wakacji znajomych na Facebooku. Dowiaduję się, że ten czy ów wybiera się nad polskie morze, zagraniczne morze, do Iławy nad Jeziorak… Myślę sobie, gdzie bym teraz chciała być gdybym mogła na pstryk przenieść się na jeden dzień chociaż. I o dziwo, moje myśli fruną niedaleko.Nie przekraczają granic Europy. Jest takie miejsce, gdzie lato i morze ma jeszcze ten posmak z dzieciństwa. Sinomorec. Kiedy w myślach powtarzam sobie tę nazwę czuję smak arbuza, czerwonego, sokiem cieknącego po brodzie, czereśni, małych smażonych rybek, cytrynowego piwa i grillowanej papryki z fetą i czosnkiem. Zamykam oczy i czuję ten szum morza w głowie, gdy leży się w słońcu a z uszu powolutku sączy się morska kropelka lub zastyga na rzęsach i ustach. I nie ma żadnej zbędnej, głośnej muzyki, żadna zbyteczna nadmorska atrakcja nie zagłusza błogiego nadmorskiego spokoju. Kołyszę się razem z rytmem morza leżąc nieruchomo na gorącym od słońca piachu. To wszystko dał mi Sinemorec, gdy parę lat temu odwiedziłam Bułgarię.





Do lat 90 tereny wokół Sinemorca były zamknięte przez wojsko. Ziemie te bowiem to ostatnie połacie ziemi bułgarskiej tuż przy granicy z Turcją. Ale przejścia granicznego tu nie ma. Jedynie z ostatniej wsi, parę kilometrów od Sinemorca, ze skał w Rezowie można podziwiać turecki pusty, płaski brzeg na którym powiewa zatknięta czerwona flaga. Sinemorec nie został jeszcze odkryty przez masową turystykę. I pewnie popełniam błąd dzieląc się tym miejscem z innymi, bo już dziurawą, wąską drogą ciągną kolejni nowi goście, którzy usłyszeli o niemal dziewiczych, czystych plażach i turkusowej wodzie. Uciekają z niedalekich nadmorskich miejscowości oblepionych sklepikami z kolorowym badziewiem, dmuchanymi gumowymi straszydłami, niedobrymi lodami podawanymi z kawą, najdroższą w Bułgarii, okraszoną za głośną muzyką, w zbyt zatłoczonych, tandetnych  kawiarniach. Tu, w Sinemorcu hoteliki powoli się rozrastają, na razie niepewnie i dyskretnie. A dmuchany materac można było kupić na straganie od cygańskiej rodziny, jednej z kilku, która mieszka w kolorowych taborach w Sinemorcu. Choć pewnie już ich tam nie ma. Tak jak nie ma tam mnie. A Sinemorec pewnie wygląda już nieco inaczej niż kiedy tam byłam trzy lata temu.



Wspominam więc z błogą przyjemnością, leżąc zmęczona z półprzymkniętymi powiekami. I widzę w myślach niebiańskie wprost widoki, słyszę szum fal, które z siłą uderzają w kamienny brzeg. Czuję zapach tataraku rosnącego nad rzeką wpadającą właśnie w Sinemorcu do morza. Jest to nie lada atrakcja tego miejsca. Na piaszczystym jęzorze, złotej wydmie, lokują się skromne grupki letników i po jednej stronie plaży mają do dyspozycji rozkołysaną słoną wodę a tuż obok wodę chłodną, spokojną doskonałą do zarzucenia wędki , potaplania się przy brzegu z dzieckiem lub do popływania kajakiem obserwując wylegujące się na zatopionych konarach żółwie wodne i kolorowe ważki.



Już cieszę się na myśl, że może kiedyś wrócę tam i będę mogła podzielić się tym światem z Małym Człowieczkiem. Póki co ruszam z nową energią w nowe, nieznane mi dotąd bycie. A was zapraszam do Sinemorca.


wtorek, 1 lipca 2014

Wawrochy






Z taaaakim brzuchem do samolotu już nie wpuszczą… A mnie ciągle gdzieś gna. Marzył mi się odpoczynek w ciszy, bez zasięgu w telefonie, z książką i lasem pod ręką, lasem „prwdziwym”, pachnącym,  pełnym zwierzyny i gęstym, takim by można się w nim zgubić.

 Wieś Wawrochy na granicy Mazur i Kurpii okazała się miejscem idealnym. Gospodarstwo agroturystyczne Kamez. Tu odnalazłam spokój, spacery marzeń i ludzi, którzy kochają przyrodę, swoje życie na wsi i pracę w którą wkładają całe swoje serce. 

http://www.kamez.eu/onas.htm







poniedziałek, 23 czerwca 2014

Czekając

Czekam. A to czekanie dłuży się w nieskończoność. Myśli zagarniane są tylko w tę nieznaną stronę bo nie wiem co mnie czeka i w kółko o tym myślę.
Czytam. A warto czytać książki jedynie wartościowe. Tylko na takie poświęcać czas. Bo czasu będzie coraz mniej…
„ Wciąż mam ją przed oczami. Stara kobieta w grubej wełnianej spódnicy, prostej bluzce, ze związanymi włosami, twarzą przeoraną zmarszczkami. Otoczona powszechną czcią i szacunkiem. Ręce przepracowane, ale wciąż zwinne. Kiedy nadchodził czas, szła do chałupy kobiety, z której dochodziły już pierwsze pokrzykiwania. Wyganiała mężczyzn z domostwa, całowała w czoło przyszłą matkę. Rozplatała jej warkocz, zdejmowała wszystkie pierścionki, kolczyki, chustki, żeby nic nie było na niej zawiązane. Kiedy rodzącą trzymały bóle porodowe, otwierała okna, drzwi, szuflady, kufry, żeby rozewrzeć wrota jej łona. Kazała złapać się belek w stropie, dała kieliszek wódki na znieczulenie. Kiedy i to nie pomagało, wysyłała pastucha do cerkwi, żeby pop otworzył bramy świętego miejsca. Żeby sama Matka Boska przybiegła z pomocą rodzącej. Gdy dziecko przychodziło na świat, to ona przecinała pępowinę. To ona zakopywała nieczyste łożysko w progu izby, żeby nikt się nim nie pokalał. Dostawała za swą służbę bochenek chleba albo dwie miary płótna na zapaskę, czasem kilka okraszonych jaj. Nazywano ją też babką, babiculą, mądrą babą, babuszką, akuszerką, a jej sztukę- babieniem” .

fot. Hubert Komerski

Tak zaczyna się wspaniała książka „ Mundra” Sylwii Szwed. Autorka przeprowadziła rozmowy z dziesięcioma położnymi, przyjmującymi porody w różnych latach, w odmiennych kręgach kulturowych i czasach w naszym kraju. To wspaniały portret kobiet, ciekawa obserwacja jak zmieniało się spojrzenie na poród na przestrzeni lat. Najstarsze położne przyjmowały porody w czasie wojny, w trudnych warunkach, zdane czasem tylko na swoje dwie ręce i doświadczenie. Najmłodsze jeżdżą po świecie od Afryki po Europę północną, przyjmują porody domowe i nie dają zamknąć się w szpitalnej rutynie. Wszystkie rozmówczynie łaczy jednak miłość do tych maleńkich istot dla których są pierwszymi dłońmi, łączniczkami między  światem naszym a tym tajemnym, który tu, w tej książce trochę nam przybliżają. Przygotowując książkę autorka była w ciąży. Położne, z którymi się spotykała pomogły przejść jej przez ten niezwykły czas. Teraz położne Sylwii Szwed były ze mną, prowadząc moje myśli spokojnie. To było jak medytacja. Polecam. Nie tylko dla przyszłych mam. Piękna wzruszająca książka.



piątek, 16 maja 2014

Gdzieś


Przyznaję, trochę się pozmieniało i Ci, którzy  interesują się kolorowymi plotkami już wiedzą ; ) Siódmy miesiąc, płeć nieznana, rozwiązanie już w lipcu. Mały człowiek, który już wkrótce zamieni mały brzuch na cały wszechświat jest ostatnio moją melodią. Tyle rzeczy jeszcze nie odkrytych, miliony miejsc do zobaczenia. Zobaczyć cały świat oczami dziecka będzie niezwykłą przygodą.Wielką podróżą w nieznane. Niebawem trzeba będzie trochę odchować a potem pomyśleć gdzie i jak. Spakować turystyczne łóżeczko, pieluchę pachnącą mlekiem, apteczkę i ruszyć w świat w rozszerzonym już składzie.








I jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli na świat przyjdzie mały globtroter. Póki co, czekamy podekscytowani a dalekie podróże odłożyliśmy na dalszy plan. Tęsknie jednak spoglądam na plecak i wzdycham do swoich fotografii z daleka. Ostatnio przebierałam je wybierając jedno kulinarno-podróżnicze do jednego z tygodników. To były czasy… gdy brało się plecak, śpiwór i w drogę. Właściwie nie miało znaczenia gdzie, nie miało się zmartwień jak. Nie trzeba było niepokoić się o nocleg bo jakiś zawsze można gdzieś znaleźć. Poza tym karimata i śpiwór jest, więc nie ma co zaprzątać sobie głowy bzdurami. Teraz to się zmieni. Mały człowiek musi mieć ciepło i bezpiecznie. Ale myli się ten, kto myśli, że przeproszę się z biurami podróży! Nic z tych rzeczy. Czeka nas wielka przygoda. Świat jest zbyt różnorodny by ktoś za nas wybierał jego obrazy. Przecież podróżuje się po to by dotknąć, posmakować, powąchać, poczuć. Wszystko jedno gdzie. Najlepiej gdy do końca tego nie wiemy. Gdy zdajemy się na swoją wyobraźnię i możliwości i wchodzimy w to niepewnie i dyskretnie jak nowy gość, nieznający otoczenia. Czasem wystarczy usiąść na ławce pod sklepem, na kamieniu przydrożnym, na krawężniku jakiejś uliczki i pogapić się na życie, którego nie znamy. Poczekać na przygodę, która sama do nas przyjdzie. Ktoś zagada, zapyta, uśmiechnie się. Kogoś poznamy, ktoś inny zainspiruje nas do zmiany trasy i wszystko samo się dzieje. Czasem dzieje się nie tak jak chcemy, ale nawet nieprzyjemne niespodzianki wspominane są potem jak niezwykłe perypetie













Być jak dziecko, patrzeć na świat jak dziecko, być dziecięco ciekawym. Otwierać szeroko oczy w zachwycie. To co najciekawsze okazuje się najmniej oczywiste. Znane zabytki, miejsce tzw „ must see” zostawiają mniej przeżyć i wrażeń niż te, które nie wszyscy chcą oglądać. Tam też spotyka się innych ludzi, nieogarniętych jeszcze obłędem turystyki. To są prawdziwe skarby z podróży, przechowywane skrzętnie, pielęgnowane i z chęcią odkurzane. Jak dziecięce tajemne kamyczki i muszelki upchane w pudełku.




piątek, 25 kwietnia 2014

smak Bliskiego Wschodu- Tabbouleh


Zawsze fascynował mnie Bliski Wschód i jego kuchnia. Śpiewy muezinów o świcie są melodią dla ducha nawet dla takiego agnostyka jak ja. Islam mnie nie przeraża, nie śmiałam nigdy krytykować tej religii i kultury. Raczej z szacunkiem przyglądałam się zawsze różnicom nas dzielącym. W niewielkich meczetach odnajdywałam ten sam spokój co w starych kościołach. Moja mama zawsze mi powtarzała, że ludzie dzielą się na mądrych i głupich. Myślę, że w każdej religii można się takich doszukać, choć to podział bardzo upraszczający. Każda kultura jest różnorodna i niejednolita wewnętrznie, dziwi mnie więc przypinanie łatek. W naszym kraju nie da się nas jednoznacznie ocenić, dlaczego więc pozwalamy sobie na to w stosunku do innych…?

Ale… taka szybka myśl, która przebiegła mi nagle niekontrolowanie, wdarła się do banalnego wpisu o jedzeniu. Uwielbiam różnorodność. Także w kuchni. I uwielbiam między innymi kuchnię bliskiego wschodu. Turcy powiadają, że karmiąc ciało karmimy duszę i wielką wagę przykładają do swojej kuchni. Kebap polski sprzedawany w budkach ma się nijak do tego oryginalnego, ze świeżym jogurtem, kolendrą i aromatyczną baraniną. Tęsknię do libańskiego baru w Berlinie na Kasztanowej Alei, nieco obskurnego, ale serwującego całą gamę szalonych smaków. Moja dusza unosi się wtedy niczym pieśń z minaretu…
A u nas powoli wiosna rozkwita, kończą się zimowe zapasy, nowalijek nie tykam, czekam na te z ogródka Taty. A krew coraz bledsza, i chciałoby się zakwitnąć na wiosnę jak te wiosenne kwiaty…

No więc z pomocą przychodzi Libańska Sałatka. Fabryka krwi rusza, baterie się ładują, słońce przyjemnie ogrzewa pozimowe blade policzki!


Po pierwsze, nie bój się zielonej pietruszki! W tej sałatce jest ona głównym składnikiem. Jeśli do tej pory wydawało Ci się, że może być tylko dodatkiem do potraw to się myliłeś. Po drugie, to idealne danie na pozimowe przebudzenie,dla pań odchudzających się i tych, które muszą poprawić sobie hemoglobinę w morfologii, czyli dla przyszłych mam ; ) Po trzecie, idealny dodatek do grilla. Możecie czuć się rozgrzeszeni z upieczonych na ruszcie mięs, jeśli na waszym talerzu zagości trochę witaminy. A jest to bomba witaminowa, zmiatająca z powierzchni ziemi tych, którzy boją się zieleniny!
Na wiosenne przebudzenie, zamiast azotanowych nowalijek, niech pobudza nas do życia tabbouleh! Pozostaje nam tylko czekać na słodkie polskie pomidory…

LIBAŃSKA SAŁATKA TABBOULEH

·         Ok. 5 łyżek kaszy bulgur ( ewentualnie kuskus, lub komosy ryżowej)
·         2 pęczki natki pietruszki
·         Sok z jednej cytryny ( ja zrobiłam pół cytryny, pół limonki)
·         1 duży pomidor
·         1 mała cebula ( może być dymka)
·         Pół pęczka mięty
·         Oliwa z oliwek extra virgin
       Sól morska

 Kaszę opłukać, ugotować wg instrukcji na opakowaniu, ostudzić. Natkę opłukać, osuszyć, poszatkować drobno odrzucając końcówki łodyg. Pomidora umyć, wyciąć gniazda nasienne, pokroić w drobną kosteczkę. Miętę umyć, osuszyć, poszatkować. Cebulę obrać i pokroić w bardzo drobną kosteczkę. Składniki połączyć, polać sokiem z cytryny, posolić i dodać dużo oliwy.
Na zdrowie!


czwartek, 17 kwietnia 2014

Na szybko....


Dawno mnie tu nie było. Pastelaria nieco się zakurzyła i choć dookoła mnóstwo się dzieje, remont, przeprowadzka, goście, mazurki, sprzątanie i inne wielkie przygotowania to wydzieram chwilkę by przetrzeć pył i pajęczyny, których się tu nieco nazbierało. Otworzę okno, przewietrzę i wpuszczę trochę wiosny.
I w biegu i w szale wiosennym- sałata, trochę miejska, trochę wiejska z mazurską duszą. Nie świąteczna choć znajdziecie w niej jajka, wiosenna i trochę jako wynik wiosennych porządków w lodówce. Wesołych Świąt lub słonecznej wiosny!

SAŁATA Z WĘDZONĄ RYBĄ


·         Trochę zielska ( ja wrzuciłam cykorię- obowiązkowo!, rukiew wodną, listki botwinki i ogórecznika, roszponkę i rukolę)
·         Wędzona ryba
·         3 jaja ugotowane na twardo ( najlepiej wiejskie….)
·         Łyżka kaparów
·         3 garście pomidorków koktailowych
·         Łodyga selera naciowego
·         5 małych ziemniaczków ugotowanych w mundurkach ( najlepiej młode ale póki co nie ma….)
·         Ok. 6 łyżek oliwy z pierwszego tłoczenia
·         Łyżka francuskiej musztardy
·         Łyżeczka ketchupu dobrej jakości
·         Ok. łyżka soku z cytryny
·         Szczypiorek
·         Pestki słonecznika uprażone na suchej patelni
·         Świeżo mielony pieprz

Zielsko myjemy suszymy, cykorię dzielimy na płatki. Rybę filetujemy, dzielimy na kawałki wrzucamy na sałatę. Pomidorki przekrajamy na pół dodajemy. Seler naciowy kroimy w bardzo cieniutkie paski, dorzucamy. Jajka i ziemniaczki kroimy na kawałki, dodajemy. Kapary także. Miksujemy oliwę, musztardę, ketchup i sok z cytryny, całość polewamy. Posypujemy posiekanym szczypiorkiem i pestkami słonecznika.

Smacznego!


piątek, 28 lutego 2014

Bajka o słonecznym Krymie


Jechaliśmy wiele godzin, mijaliśmy ukraińskie miejscowości dniem i nocą. Metalowe koła stukotały miarowo najpierw po wąskich szynach, później po szerszych. Nocą na peronie obok panów spawających podwozie wagonów, spacerowała zielona modliszka.  Babuszki na peronach sprzedawały przez okna pociągu gorące pielmieni i zimne piwo. Woda na czaj grzała się w samowarze na korytarzu. W Kijowie było kilka godzin postoju. Wybiegliśmy szybko by zobaczyć pomarańczowe miasteczko w centrum miasta. Ukraina budziła się do życia…
Na rozgrzanym od krymskiego słońca peronie przyjezdnych do Symferopola witała orkiestra puszczona z głośników. A dalej elektryczką wśród ludzi drzemiących na twardych drewnianych ławkach. Kobiety w chustkach wiozły pęki lawendy a mężczyźni wysypywali z wielkich worów przez okna koper, który nie sprzedał się na targu. Od zapachu słonej suszonej ryby, kopru, lawendy i rozgrzanej suchej ziemi od jej pyłu i upału, w którym dojrzewały figi robiło się sennie.


W Sewastopolu błąkały się po targach zmęczone słońcem bezpańskie psy, koty wiły się obok straganów z małymi krewetkami sprzedawanymi na słoiki. Tatarzy zachwalali swoje orzeźwiające piklowane przysmaki. Rzadko tu było słychać zrozumiały dla nas język ukraiński, częściej rosyjski ale czasem przeplatał się ze śpiewem tatarskiego muezina.
Słońce opalało ukraińskie dziewczyny na kamienistych plażach, w oddali widać było zapomniane, zardzewiałe okręty, łodzie podwodne, na wieki wynurzone. Skały baśniowo wrzynały się w turkusowe morze a białe jak kości antyczne ruiny  dawały schronienie jaszczurkom.







Piękny to był czas. Jeszcze nie aktorzy, już nie studenci , naiwni i beztroscy krążyliśmy z zimnym butelkami piwa po nadmorskich bulwarach. Podziwialiśmy mundury marynarzy i piękne okręty, które przypłynęły do brzegu na święto floty czarnomorskiej. Wypiliśmy na tę cześć wino z kartona, częstowani przez emerytowanego pracownika z jakiegoś okrętu. Nie miał kilku palców u rąk, sprawnie jednak wydłubywał nam białe mięso kraba złowionego w zatoce. Nie mogliśmy mu odmówić. Cała jego rodzina ugościła nas na murku w środku nocy, pomiędzy setkami innych, które przyszły podziwiać pokaz sztucznych ogni wystrzeliwanych z okrętów.
To była bajka o Krymie, która wraca teraz do mnie gdy nasze oczy zwrócone są w tamtą stronę… Czy uda się jeszcze pojechać na ukraiński Krym? Jak się teraz mają Ci ludzie pełni słońca spotkani wtedy?

Słucham z niepokojem wieści z Ukrainy i cichą mam nadzieję, że niebawem znowu zaświeci tam słońce…