czwartek, 5 lutego 2015

Taka sobie historia


Najciekawsze są szlaki nieprzetarte. Niewydeptane przez turystów ścieżki, poza turystycznymi „top punktami”, zakątki miast nietknięte jeszcze macką  lampy błyskowej. Miejsca, do których nie zawitał jeszcze backpacker z Lonley Planet pod pachą. O tym, że najciekawiej jest tam gdzie nic nie ma przekonuję się przy każdej podróży. Usiąść na krawężniku w obcym mieście i nie zwiedzać. Zobaczyć atrakcję turystyczną jakby po drugiej stronie lustra. Najlepsze historie z moich wyjazdów zdarzyły się w miejscach „ nieinteresujących”. Spotkania z mieszkańcami nieturystycznych wiosek, miast, do których nikt nie zagląda, lub wpada się tylko przejazdem, okazały się najpiękniejszą pamiątką przywiezioną z podróży. W miejscach „ nieinteresujących” ludzie cieszą się na spotkanie. Rozmowa „ na migi „ staje się ważna i zostaje w pamięci. Nie jest to kolejna widokówka, która zlewa się kolorystycznie z innymi atrakcjami w jeden banalny folder jakiegoś biura podróży.
Agry na naszej trasie nie udało się pominąć, chociaż chcieliśmy odpuścić sobie dostojny, sfotografowany powielekroć Tadź Mahal. Jednak okazało się, że wszystkie drogi właśnie tam prowadzą. Jego zapierające dech w piersiach cielsko stało nam na drodze. A jednak, być w Agrze i nie zobaczyć tego, co pragną zobaczyć wszyscy, ciągnąc niezmordowanymi pielgrzymkami codziennie bez wytchnienia, oczekując bez zniechęcenia w gigantycznych kolejkach by później w tłumie, morzu maleńkich głów zrobić takie samo zdjęcie, jakie zrobiły tysiące, miliony turystów przed nami. Okazuje się niemożliwym pominąć ten punkt na mapie miasta, bowiem wszystkie tuk-tuki jeżdżą właśnie tam, miejscowi zawracają obcych z zaułków natrętnie wskazując drogę, wszyscy powtarzają tu w kółko jak modlitwę Tadź Mahal, Tadź Mahal. Tak jak robili to kierowcy swoich małych motorków-taksówek, gdy późnym wieczorem w kompletnej ciemności wysiedliśmy z pociągu. Kłębili się wokół nas, jak mają w zwyczaju proponując swoje usługi. A my jak to mieliśmy w zwyczaju zdawaliśmy się ich nie słyszeć siedząc na murku i paląc papierosa. Braliśmy ich na przeczekanie. Cena usługi wtedy sama spada. A my szczerze mówiąc nie wiedzieliśmy też, co ze sobą począć i jak dojechać w tej ciemnicy do hotelu, do którego mieliśmy zamiar dojechać, by nie być wywiezionym gdzieś, w miejsce gdzie jak zapewnia sprytny kierowca rikszy jest lepiej, my friend. I w końcu został jeden niezłomny, uparty. Sam jeden stał nad nami i zapewniał, że dowiezie nas tam gdzie chcemy. Czy w tym mroku dostrzegł zagubienie w naszych oczach, czy był zdeterminowany zdobyć nas i nasze rupie- nie wiem. Odwiózł nas pod wskazany adres, pokazując po drodze rekomendacje w języku polskim, zapisane przez innych turystów w jego wymiętym zeszycie. Przekonywał, że wróci po nas o wchodzie słońca, bo o tej porze najpiękniej jest zobaczyć Tadź Mahal.





A następnego dnia słońce nie wstało żwawo, przykryło się grubą kołdrą mgły i zadrwiło z naszych planów. Gęsta biel zlała się z bielą marmurowego mauzoleum. Tadź Mahal przestał istnieć. A my błąkaliśmy się po mieście z naszym nowym friendem wysłuchując historii o jego nieszczęśliwej miłości i młodym życiu. Był naszym przewodnikiem po miejscach turystycznych i  nieco odtrąconych. Pilnował nas przed natrętnymi naganiaczami, nie pozwalając nikomu nas sobie odebrać.



Spędziliśmy z naszym jednodniowym kolegą czas do wieczora, zahaczając o serwis tuk-tuków i obowiązkowy punkt naciągania turystów. Miejsce, gdzie rzekomi potomkowie budowniczych Tadź Mahal dłubią w marmurze tandetnie brzydkie suweniry. W małej kanciapce siedziało dwóch chłopaczków i zwinnymi palcami, niczym małpki, na pokaz i ku uciesze sprzedawcy zgrabnie wykrawało kolorowe kwiaty z kamienia. Przeczekaliśmy  wszystko co miał nam do powiedzenia ten rozgestykulowany hinduski handlowiec by na koniec podziękować i nie kupić nic. Wychodząc omiotłam jeszcze wzrokiem pochylonych nad swoją precyzyjną, lecz tandetną robótką chłopaków. Uśmiechnęłam się i podziękowałam, bo nikt im nie dziękował. Jeden z nich spojrzał na mnie nagle i w ciszy wsunął mi w dłoń wykrojoną z kamienia łezkę. Zajmuje ona w mojej pamięci  dużo więcej miejsca niż niewzruszony, gigantyczny Tadź Mahal.
A nasz przyjaciel wozi pewnie teraz kolejnych nowych przyjaciół opowiadając swoje rzewne historie i pokazuje zapisaną po polsku widokówkę z Warszawy jako rekomendację. I mam nadzieję, że pamięta tych, którzy mu ją sprezentowali.



niedziela, 4 stycznia 2015

Pieczona papryka na brak słońca


Nie ma co kryć, tęsknię za słońcem ( niekoniecznie polskim…), niezwykłymi zapachami i nowymi smakami przywiezionymi z podróży. Za oknem marnie, spacery z synkiem trzeba było skrócić. Tęsknie wyczekujemy lata by na działce u rodziców wylegiwać się w cieniu jabłoni. Pociesza mnie myśl, że już niedługo wzniesiemy się po raz pierwszy z małym W. ponad chmurami i uciekniemy na chwilkę. Paszport małego obywatela już prawie gotowy ; )
Póki co niech osłodą będą smaki z podróży przygotowywane w warszawskim mieszkanku. Zapachy rozpływają się miękko po kątach i wprawiają w dobry nastrój. Dziś niech to będzie przyjemny zapach pieczonej papryki. Jestem uzależniona od jej słodkiego smaku. Dzięki niej wracam myślami do Melnika, na placyk obok poczty, gdzie w knajpce, zupełnie niepozornej podali nam tę paprykową rozkosz. Zapraszam zatem do Bułgarii, gdzie jak twierdzą jej mieszkańcy, rośnie najlepsza papryka.



·      Kilka papryk ( czerwonych lub zielonych, najlepiej podłużnych słodkich ale mogą być te pękate, najbardziej popularne)
·         Czosnek ( ilość wedle uznania, np. na 5 papryk 2 ząbki )
·         Czerwony ocet winny dobrej jakości
·         Oliwa extra virgin
·         Sól, świeżo mielony pieprz
·         Natka pietruszki

·     Piekarnik ustawiamy na 200 stopni. Papryki myjemy, przekrawamy na pół i wyjmujemy gniazda nasienne. Układamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, skórką do góry. Pieczemy tak długo aż skórka nieco się spiecze, ok. 20-25 min.
Gorące papryki wyjmujemy i wkładamy do foliowego woreczka. Pozostawiamy do ostygnięcia. Czosnek obieramy, kroimy w plasterki. Gdy papryka ostygnie w woreczku, obieramy ją już bez większych problemów. Układamy w misce, dodajemy pokrojony w plasterki czosnek, zalewamy oliwą i dodajemy 1-2 łyżeczki octu, sól, pieprz. Wszystko mieszamy. Przed podaniem posypujemy natką pietruszki. Można przechowywać przez jakiś czas w lodówce lub w słoiczkach. Smacznego!