poniedziałek, 25 lutego 2013

O wyższości biegówek nad nartami zjazdowymi



Sezon zimowy dobiega końca. Śnieg roztapia się i wsącza w ziemię lub spływa brudnymi strumieniami do studzienek. Wszystko chlupie, kapie, siąpi, cieknie, mlaska, mruczy i budzi się niemrawo do życia. Do wiosny jeszcze daleko, wszystkie pączki i kiełki jeszcze drzemią ale już, już powoli zbliża się wielkie rozmrożenie. A mnie w tym roku po raz pierwszy szkoda zimy…
Zawsze wszystko robię za późno, na ostatnią chwilę jak gapa. I w ostatniej chwili, z ostatnim, być może, śniegiem postanowiłam nauczyć się jeździć na biegówkach. Cudowne, białe szaleństwo w poziomie! Wiem, że tych, których przekonam tym postem do biegówek i narobię apetytu pozostawię prawdopodobnie z tą ciekawością do kolejnej zimy. Ale oby ciekawość ta przetrwała ciepłe lato i z końcem jesieni wybuchła i została zaspokojona. Okazuje się bowiem, że warto czekać na zimę i porzucając bez żalu za sobą upalne dni cieszyć się na pierwszy biały śnieg. Tak, tak, już słyszę chór sceptyków, że to nie żadne wielkie odkrycie bo na zimę warto czekać, bo te „normalne” narty są ekstra, można się na nich wyżyć, wyszaleć, sunąc po stokach czuć się wolnym jak ptak. A nie męczyć i pocić się na biegówkach, nuda. Albo jeszcze inaczej, że to mało oryginalne zachwalać biegówki, bo teraz cała Polska oszalała, bo Justyna Kowalczyk. I jeśli mignęła Ci, Czytelniku, taka myśl w głowie to pragnę wyjaśnić dlaczego biegówki są ekstra i warto spróbować.

Zajęcia z cudowną ekipą Biegówek Na Młocinach. Wypożyczalnia i lekcje z instruktorem.

Po pierwsze, nie jestem fanem sportu z pozycji kanapy. Nie załapałam się na małyszomanię, otyliomanię, nie mdlałam na widok Kubicy. Nie interesuję się i nie znam się na sporcie pokazywanym w telewizji. Euro 2012 nie rozpalało we mnie dumy narodowej i na ten czas uciekłam z plecakiem w bułgarskie góry. Raz w życiu, w Bułgarii zresztą, poczułam się kibicem gdy przypadkiem udało się dostać bilety na finał Ligi Światowej w siatkówce gdy grała polska drużyna ( z Bułgarią zresztą) ale to inna historia . Czyli inspiracja Justyną Kowalczyk odpada.
Nart zjazdowych próbowałam jako nastolatka i nie powiem, że są do bani ale jakoś te kontuzje, szaleni narciarze pędzący najpierw na trzeciego na szosie a potem na stokach mnie zniechęcają. Poza tym cały ten entourage z muzyką, modą zimową, knajpami góralsko- tandetnymi, tłumem turystycznym, kolejkami przy wyciągach też nie dla mnie. W tym kraju biegówki wydają się bardziej logicznym sportem. Bo jeśli nie mieszka się w górach to trzeba swoje wystać na zakopiance, lub czekać na weekend lub urlop by raz lub dwa razy w roku wyrwać się na narty nawet  jeśli to są Alpy. No i te koszty… sprzęt jest drogi, hotele, skipassy, itd…

Zdjęcie pochodzi ze strony  www.facebook.com/BiegowkiNaMlocinach?fref=ts

A biegówki… wystarczy las i już w ciszy suniemy poprzez biały puch, w oddali naszą drogę przecinają sarny i jelenie, mijamy ślady w śniegu wydeptane przez leśne zwierzaki, kanapki i termos w plecaku, relaks. Nigdzie nie trzeba się spieszyć, za nic płacić, urlop się nie marnuje. Bo biegówki wystarczy po pracy wyciągnąć z piwnicy i zrobić dwie pętelki w pobliskim lesie. Jeśli wspomniałam o pieniądzach to koszty tego sportu też są niewielkie. Używany sprzęt, czyli narty, kijki i buty można dostać nawet za ok. 300 zł. Nowy ok. 800 zł. To nieduże pieniądze w porównaniu z nartami zjazdowymi. Ja na razie nie kupowałam nic bo chciałam sprawdzić czy „połknę bakcyla”. Za 2 godzinną lekcję w grupie wraz ze sprzętem płaciłam 35 zł.
Na biegówki można w każdej chwili, jak na długi spacer, blisko natury. Doskonały sport by uprawiać go w pojedynkę, własnym tempem lub we dwójkę, lub zrobić sobie zimowy piknik ze znajomymi. I co, mój drogi Czytelniku, spróbujesz? 


wtorek, 19 lutego 2013

Kosmos w Jerozolimie



Miałam szczęście grać w spektaklu Jerzego Jarockiego „ Kosmos” w Teatrze Narodowym. Szczęście było tym większe, że ze wspaniałą obsadą tego przedstawienia jeździliśmy trochę po świecie.
Jakieś 7 lat temu odwiedziliśmy Jerozolimę. Zobaczyć to magiczne miasto jest wielkim przeżyciem nawet dla osoby niewierzącej. Wszystko tam wrze i buzuje jak w tyglu, w którym zaparzają kawę, mocną i słodką. Wypić ją można siedząc w jednej z kawiarenek obserwując jak różne światy przenicowują się wzajemnie.

Drzwi wejściowe do mieszkania, z kolorowych rysunków nad drzwiami wynika, że lokatorzy odbyli pielgrzymkę do Mekki.



Prawdopodobnie Gaj Oliwny
Był to czas gdy moja miłość do podróży jeszcze kiełkowała a wyjazdy ograniczały się tylko do granic Europy. Tym bardziej więc Jerozolima ze swym dziwnym kalejdoskopem religijnym i kulturowym zapierała dech w piersiach. Pierwszego dnia zdawała mi się ogromną scenografią z Hollywood po której przechadzają się statyści w kostiumach.


Pierwsze czytanie Tory, między fragmentami bliscy obsypują chłopca cukierkami
Meczet Skały, stąd prawdopodobnie prorok Mahomet został wzięty do nieba. Świątynia została pobudowana na miejscu Pierwszej i Drugiej Świątyni Salomona- świętego miejsca Żydów.
Jerozolima to piękne i magiczne miasto, to jasne. Historia przechadza się tu razem z nami wąskimi uliczkami i wpada na nas na każdym kroku. Ale Jerozolima to również wielki bazar. Stacje drogi krzyżowej prowadzą pomiędzy straganami na których można kupić równocześnie t-shirty, Sabhę ( czyli różaniec muzułmański), Menorę ( siedmioramienny świecznik ), portret zakrwawionego Chrystusa w koronie cierniowej, na którego w zależności pod jakim kątem się spojrzy ma oczy otwarte lub zamknięte, atrakcyjne nakrycia głowy, ozdobne chusty i wszelkiej maści tandetę, produkowaną prawdopodobnie w Chinach.





Żeby dogrzebać się do sacrum tego miejsca trzeba wyłączyć zmysły i oddać się religijnemu uniesieniu. Zazdroszczę tym, którzy takiego doznali.
Mnie pozostało włóczyć się po uliczkach i jako bezwstydny podglądacz płynnie przechodzić ze świata muzułmańskiego, poprzez chrześcijański aż do niezwykłej dzielnicy ortodoksyjnej. 



piątek, 8 lutego 2013

Sulina. Czytając Stasiuka.


Zimowe dni dłużą się już w nieskończoność. Pojedyncze promyki wymykają się zza chmur, łapię je wtedy wygłodniale. Pora więc na miłe wspomnienia o morskich miejscowościach. Nie jestem typem plażowego lenia, nie znoszę kurortów, klubów i nadmorskich turystycznych atrakcji. Ale są takie miejsca na ziemi, gdzie można rozkoszować się szumem morza w ciszy.


 Jechaliśmy nocnym pociągiem na południe Rumunii. Krajobraz za oknem zmienił się nie do poznania. Z górzystych  i pagórzastych terenów buchających zielenią zjechaliśmy do świata zupełnie ubogiego w krajobraz. Słońce witało nas leniwie wstając zza płaskiego jak stół widnokręgu. Dookoła sucho. Zmierzaliśmy do Delty Dunaju, do Suliny. Ale najpierw musieliśmy dojechać do Tulczy by promem z tamtejszego portu przedostać się 70 km dalej. Do Suliny bowiem nie dojedzie się drogą lądową. Można przemierzyć ją szybkim rapidem lub promem zatrzymującym się w każdej wiosce, zaopatrującym tutejsze miejscowości we wszystko co potrzeba. Wbiliśmy się na prom, podróż trwała 4 godziny  w tłumie ludzi wiozących przeróżne graty, materiały budowlane, wielkie płachty styropianu i kurczaczki w skrzyniach.




„Koło piątej po południu na przystań zaczęły zjeżdżać furmanki, ręczne wózki i rowery. Nadchodzili ludzie. Z Zachodu, z Tulczy, nadpływał prom „Moldova”. Wiózł wieści, towary i pasażerów, a oczekujący przypominali mieszkańców wyspy. Statek przybywał z głębi lądu a oni wyczekiwali go tak, jakby zjawiał się z dalekich mórz. „Moldova” majestatycznie dobiła i rzuciła cumy. Najpierw wyszli ci, którzy mało co mieli, a potem zaczął się wyładunek. Wśród towarów było to wszystko, czego nie miała Sulina: zgrzewki wody mineralnej, palety piwa w puszkach, chleb w skrzynkach, nieodgadnione pakunki, nieforemne toboły, gąbkowe materace, kiełbasa w zaparowanych od upału foliowych workach,[…], jarmark tysiąca cudów, rolki papy z mojego powiatowego miasta, lejce, tiszerty, kaszkawał i hochland, szwarc, mydło i powidło, cacka z dziurką, zeszyty i nesca, krzesła, zegar nakręcany z kukułką i wiązka plażowych parasoli.”



Do morza szło się pustynną drogą, nocą zupełnie ciemną i piaszczystą. Kiedy szliśmy tak w ciemności, po raz pierwszy, nie słychać było szumu fal, jedynie bzyczenie tysiąca komarów, i nachodziły nas wątpliwości czy aby na pewno to morze tu jest. Kiedy jednak pokonaliśmy wydmę uderzył nas huk morza i jego bryza przyjemnie zastygła nam na twarzach. Później pokonywaliśmy tę drogę parokrotnie, zaglądając czasem na stary, niewielki, zapuszczony cmentarz, który był ostatnim portem dla ludzi z całego świata.





Któregoś dnia wybraliśmy się łódką po kanałach Delty Dunaju. Jest to niezwykły rezerwat wpisany na listę UNESCO, schronisko wśród trzcin dla wielu gatunków ptaków. Pływając wąskimi tunelami, można zagubić się wśród wielu rozgałęzień mijając biedne domki, zagrody, rybaków w starych smołowanych czółnach.






Sulina to dziwna miejscowość. Trochę jakby zapomniana, ale nie upominająca się o byt w świadomości turystów. Gościnna, ale nie bezwstydnie wyprzedająca swoje wdzięki. Tu na każdym kroku widać było upływający czas, ale nikt go nie gonił chciwie. Wszystko pokryte jakby kurzem, a może to piach powoli zasypywał Sulinę…




„Zza białych krzaczastych wydm dochodził szum morza. Monotonny dźwięk był stary jak świat. Przelewał się przez piaszczystą zaporę i sunął w stronę miasteczka. Niewykluczone, że to on niszczył kruchą powłokę godzin i kwadransów. Bardzo możliwe, że to jego syreni śpiew nawoływał dni, by rozpłynęły się w nim samym, porzucając granice zegarów i kalendarzy. Tak, to wieczność nawoływała Sulinę. Pokusa spokojnej zatraty wypełniała zaułki, niskie domy w ogrodach i kamieniczki przy promenadzie”.



Cytowane fragmenty pochodzą z książki „Jadąc do Babadag” Andrzeja Stasiuka