Coraz wyżej. Autokar piął się, pokonywał ostre zakręty, trąbił na
każdym, charczał, sapał i dyszał. Kierowca dodawał gazu, a autobus jakby brakło
mu tchu, ociągał się coraz bardziej. Pozostawialiśmy w zielonych przełęczach
czarny, duszący dym, który mieszał się z mgłą. A może były to już chmury, bo
uparcie podążaliśmy wyżej i wyżej krętą szosą zwaną Tibetan Highway.
Porzuciliśmy za sobą Chengdu, o którym mawia się, że jest wrotami do
Tybetu. Tak naprawdę wielka brama do tej niezwykłej krainy otwiera się dopiero
w Kangdingu, wbitym niczym klin w zieloną dolinę.
Kangding wznosi się nad dwoma rzekami zwanymi w języku Tybetańczyków Dar
i Tse. Było tu kiedyś centrum handlu wymiennego. Wymieniano tu skórę jaków i
tybetańskie zioła na herbatę, sól i leki Dziś miasto opanowane jest przez Chińczyków
Han a kultura Tybetu coraz bardziej wypierana w głąb gór.
Po długiej, pełnej podnoszących adrenalinę zakrętów trasie wysiadłam na
dworcu autobusowym. Ostre światło, oślepiające, charakterystyczne gdy jest się
na wysokościach przywitało mnie wraz z wrzaskiem ludzi, którzy coś ode mnie
chcieli, zapewne coś kupić, sprzedać, zaproponować nocleg. Tłoczyli się tłumnie
przy wyjściu. Kiedy przeszłam już przez tą ludzką zaporę, kolorowych chust,
czerwonych, ogorzałych twarzy z charakterystycznymi czerwonymi policzkami i
stanęłam na ulicy, uderzyło mnie to co zawsze uderza w nowych miejscach, które
trudno sobie wyobrazić przed podróżą. Jest tyle dziwnych istnień, tyle kultur,
różnych poranków, światów toczących się równolegle. Chciałoby się to wszystko
ogarnąć, zobaczyć, nałykać się tego, kolekcjonować w pamięci i poznać.
Płynące zielonymi zboczami białe chmury, przejrzyste górskie widoki
stały się inspiracją dla starej Miłosnej Pieśni z Kangding. Młoda para
potajemnie spotyka się w blasku księżyca ale ich miłość czeka rozstanie. Ta
nostalgiczna melodia ma wiele współczesnych wersji. Jedną z nich słyszałam, gdy
na pustym placu jacyś przebierańcy w wybrakowanych strojach ludowych tańczyli
do dźwięków z syntezatora. Obok podrygiwał sztuczny jak. Było deszczowo i
mgliście. Nikogo ten występ nie obchodził, nikt się temu nie przyglądał. Mnie
zdawał się straszliwie smutny. Tak jak widok z mojego okna, po lewej buddyjska
świątynia z której dobiegały dźwięki modlitwy a po prawej wojskowa jednostka.
Co rano budziła nas musztra i wystrzały. Odbijały się echem od gór.
Przy głównej ulicy stała świątynia, spod niej i dookoła wyrwana
koparkami ziemia. Budynek zdawał się trzymać ostatkiem sił w tych gruzach,
mnisi, przemykali tamtędy, jakąś obdartą resztką chodnika.
Coś zapewne wyrośnie w ich sąsiedztwie i zakryje religijne ornamenty.
Trudno będzie ich odnaleźć, znikną, zostaną zasłonięci, będzie trzeba chcieć
odnaleźć świątynię, gdzieś na uboczu, wciśniętą w napierające nowe budynki. Tak
jak trudno odnaleźć stare oryginalne brzmienie Miłosnej Pieśni z Kangding, tak i
tybetańską społeczność powoli pożera współczesność, rozjuszona, chciwa, tandetna
siła, która jest nieuchronna.
W Chinach byłam latem 2010. Zastanawiam się jak zmienił się Kangding przez te parę lat. Nie wiem czy chciałabym oglądać tę zmianę.
Wspaniała przygoda!!!! Też tęsknię za kawałkiem "prawdziwego" życia bez nakładki tzw. cywilizacji!!! Trzeba stąd wiać!!!! Pozdr. Sławek.F.
OdpowiedzUsuńczołem! wydaje mi się, że nie zmienił się wiele :-) byłem tam dosłownie kilka tygodni wstecz, możesz rzucić okiem na fotki:
OdpowiedzUsuńhttp://www.1000krokow.eu/2013/10/niewazne-jak-wysoko-jestesmy.html
pozdro!
Gratulują zmysłu fotograficznego. Zdjęcie są cudowne, oglądając je człowiek ma wrażenie jakby naprawdę przeniósł się w inny krąg cywilizacji.
OdpowiedzUsuńSerdecznie dziękuję, Pani Marto, za tę możliwość.
Zdjęcia są rewelacyjne. Oglądając je człowiek ma wrażenie, jakby przeniósł się winny krąg cywilizacji.
OdpowiedzUsuńSerdecznie dziękuję, Pani Marto, za taką możliwość.