Już wieczorem nad schronem
Tewno Ezero zaczęły zbierać się
chmury i mówiło się o nadciągającej zmianie pogody. Chociaż zachód słońca był
widowiskowy a chowająca się za skałami błyszcząca kula dawała nadzieję na
jutro, jak tylko znikła zrobiło się mroźnie. Ubieraliśmy się we wszystko co
mieliśmy w plecakach. A białe obłoczki pary buchały nam z ust jak na kuligu
zimą… Na dobranoc więc, wypiliśmy po szklaneczce rakiji by przyjemnie
rozgrzewała nas od wewnątrz. Ten trunek w Bułgarii dostanie się wszędzie, nawet
wysoko w górach na 2500 m n.p.m.!
Radosne
promyki poranka miło towarzyszyły przy śniadaniu i zachęcały by raźno ruszyć
dalej. Szlakiem w dół, do schroniska Piryn, ostatniego już noclegu w naszej
górskiej wędrówce. Rano idzie się tak pięknie! Plecak wydaje się o połowę
lżejszy, nic nie uwiera, żmudne podejścia są miłą wspinaczką. Słońce świeci
doskonale, nie przypieka a miło grzeje. Przez chwilę towarzyszyło nam stadko
bacznie nas obserwujących kozic. Zawsze kiedy widzę te cudne stworzenia jestem
pełna podziwu dla ich zwinności i lekkości z jaką pokonują skalne stromizny.
Z
niefrasobliwością w sercu pokonaliśmy górę, która zasłaniała nam widok na
dalszy szlak. A gdy stanęliśmy na jej szczycie u swych stóp ujrzeliśmy długie
ostre zejście w dół. Całkowicie pokryte śniegiem bez wydeptanej ścieżki. Nie
spotykaliśmy na szlakach wielu turystów więc nie miał nam kto nam jej wydeptać…
Ostrożnie po kamieniach staraliśmy się obejść śnieg bokiem. Przez jakiś czas
poruszaliśmy się według zostawionych kamieni usypanych w kupki przez
poprzedników, którzy tak jak my próbowali (pewnie wiosną) tędy przejść. W
Bułgarii często widywaliśmy szlak zaznaczony kamieniami, gdy znaczki były niewyraźne
lub znikały na jakiś czas.
Po jakimś
czasie schodzenie po stromych głazach stało się niebezpieczne więc zaczęliśmy
schodzić po śniegu. Ostrożnie stawiając stopy wygniataliśmy sobie w śniegu małe
schodki. Musieliśmy uważać by nie zapaść się w jakąś zasypaną szczelinę lub nie
poślizgnąć się i zjechać w dół jak na sankach.
Byliśmy
szczęśliwi gdy dotarliśmy wreszcie do niewielkiego zielonego wzniesienia.
Roztaczał się stamtąd bajkowy widok na zieloną kotlinę ograniczoną ze
wszystkich stron górami z których małymi wodospadami spływały resztki zimy.
Zeszliśmy dalej a tam te wszystkie wodospady, strumyki i potoki zbierały się w
jedną krystalicznie czystą pluszczącą rzeczkę. Było jak w bajce. Jakbym
odwiedziła Dolinę Muminków lub krainę Hobbita. Słońce grzało cudownie,
zdjęliśmy buty i stąpaliśmy po wilgotnym, miękkim jak z pluszu mchu.
Oznakowania
szlaków zdarzały się już coraz rzadziej my coraz częściej musieliśmy przystawać
i rozglądać się, zaglądać za duże głazy w poszukiwaniu kolorowych znaczków. W
końcu w środku bukowego lasu zgubiliśmy się kompletnie. Według mapy schronisko
znajdowało się opodal rzeki. Szliśmy więc wzdłuż niej z kieszonkowym kompasem,
który zawsze zabieramy z sobą w podróż. Przydaje się nawet w mieście, ułatwia
orientacje.
Dotarliśmy
tuż przed lekkim deszczem, bardzo zmęczeni. Schronisko wydawało się puste.
Pukaliśmy, pukaliśmy, dreptaliśmy wokół i nikt nie otwierał. Nagle na samej
górze otworzyło się okienko i wytknął głowę jakiś dziadek. Po jakimś czasie
usłyszeliśmy chrzęst zamka i z mroków wyłonił się jakiś zgarbiony skrzat leśny,
równie zaniedbany jak ów budynek. Wskazał nam pokój, w którym mamy spać,
sprawdzając czy przypadkiem nie pomylimy numeru. Jak się później okazało
wszystkie pozostałe były zamknięte i zrujnowane. A u nas bielutka,
wykrochmalona pościel!
Z dziadkiem
gospodarzem dogadaliśmy się, że piwo jest, z lodówki wyciągnęliśmy mu składniki
na szopską sałatę a on usmażył nam kebapcze. Stały, sztywny zestaw dostępny w
schroniskach i obowiązkowe, pospolite menu każdego Bułgara. Kiedy pierwsze lody
pękły siedzieliśmy z dziadkiem na starych, wystawionych ze schroniska krzesłach
i paląc papierosa wymienialiśmy się jak jest po bułgarsku i polsku śnieg,
deszcz, obiad itd., i o siatkówce, że Polacy świetni i że właśnie w Polsce Euro
2012, a w nogę jesteśmy słabi. Pod wieczór zjawiła się trójka dobrze
zbudowanych panów ze sprzętem wędkarskim. Dziadek powiedział, że łapią tu sobie
ryby. Ryby? W Parku Narodowym…? Czuli się jak u siebie. Rozpalili ruszt,
zrobili sobie kolację i rozłożyli się z biesiadą w świetlicy. Chcieliśmy iść
spać ale tonem nie znoszącym sprzeciwu, zaprosili nas do stołu. Nie odmówiliśmy,
tym bardziej, że na stoliku obok leżała kabura z pistoletem. Jeden z nich
pokazywał nam potem naboje do tego cuda. Dostaliśmy wielki dzban wina, słoninę
i karkówkę z grilla. Siedzieliśmy potem pół nocy i opowiadaliśmy sobie o
górach, o Melniku do którego chcemy
iść, o siatkówce, nożnej i jak jest śnieg po polsku. I że jutro niedobra pogoda
ma być, że deszcze i burze ale do Melnika blisko, 3-4 godziny. Panowie pili
wszystko co popadło, rakiję, wódkę, piwo i wino i byli coraz sympatyczniejsi.
Wreszcie pożegnaliśmy się grzecznie bo następnego dnia trzeba rano wstać. Jeden
z nich powiedział, żebyśmy przyszli w Melniku do niego, on ma knajpę i pracuje
tam kelner co mówi po polsku. On nam pomoże znaleźć tani nocleg.
Jeśli chodzi o Bułgarów i piłkę to ja im meczu w Starej Zagorze nie zapomnę ;-) To było gorsze od... draństwa. Fakt, swoje trzy grosze dołożył jeszcze rumuński sędzia.
OdpowiedzUsuńA kozic, jeszcze jedna wzmianka, i... będę zazdrościł ;-) To było dawno, w naszej części Tatr. Jakaś grupka turystów weszła na jakiś tam szczyt. Z radości trochę pokrzyczeli i spłoszyli stadko kozic. Kilkanaście samic z młodymi runęło w przepaść...
Bliskie spotkania z tubylcami zapewne są ciekawsze, niż samotne siedzenie w pokoju. Nie tylko adrenalina jest, ale i próbuje się innych smaków, nie mówiąc o zacieśnianiu więzi międzyludzkich. Tylko pozazdrościć!
OdpowiedzUsuń