wtorek, 9 października 2012

Góry Bułgarii. Piryn (cz.II)



Już wieczorem nad schronem Tewno Ezero zaczęły zbierać się chmury i mówiło się o nadciągającej zmianie pogody. Chociaż zachód słońca był widowiskowy a chowająca się za skałami błyszcząca kula dawała nadzieję na jutro, jak tylko znikła zrobiło się mroźnie. Ubieraliśmy się we wszystko co mieliśmy w plecakach. A białe obłoczki pary buchały nam z ust jak na kuligu zimą… Na dobranoc więc, wypiliśmy po szklaneczce rakiji by przyjemnie rozgrzewała nas od wewnątrz. Ten trunek w Bułgarii dostanie się wszędzie, nawet wysoko w górach na 2500 m n.p.m.!

Radosne promyki poranka miło towarzyszyły przy śniadaniu i zachęcały by raźno ruszyć dalej. Szlakiem w dół, do schroniska Piryn, ostatniego już noclegu w naszej górskiej wędrówce. Rano idzie się tak pięknie! Plecak wydaje się o połowę lżejszy, nic nie uwiera, żmudne podejścia są miłą wspinaczką. Słońce świeci doskonale, nie przypieka a miło grzeje. Przez chwilę towarzyszyło nam stadko bacznie nas obserwujących kozic. Zawsze kiedy widzę te cudne stworzenia jestem pełna podziwu dla ich zwinności i lekkości z jaką pokonują skalne stromizny.
 

Z niefrasobliwością w sercu pokonaliśmy górę, która zasłaniała nam widok na dalszy szlak. A gdy stanęliśmy na jej szczycie u swych stóp ujrzeliśmy długie ostre zejście w dół. Całkowicie pokryte śniegiem bez wydeptanej ścieżki. Nie spotykaliśmy na szlakach wielu turystów więc nie miał nam kto nam jej wydeptać… Ostrożnie po kamieniach staraliśmy się obejść śnieg bokiem. Przez jakiś czas poruszaliśmy się według zostawionych kamieni usypanych w kupki przez poprzedników, którzy tak jak my próbowali (pewnie wiosną) tędy przejść. W Bułgarii często widywaliśmy szlak zaznaczony kamieniami, gdy znaczki były niewyraźne lub znikały na jakiś czas.
 
 

Po jakimś czasie schodzenie po stromych głazach stało się niebezpieczne więc zaczęliśmy schodzić po śniegu. Ostrożnie stawiając stopy wygniataliśmy sobie w śniegu małe schodki. Musieliśmy uważać by nie zapaść się w jakąś zasypaną szczelinę lub nie poślizgnąć się i zjechać w dół jak na sankach.

Byliśmy szczęśliwi gdy dotarliśmy wreszcie do niewielkiego zielonego wzniesienia. Roztaczał się stamtąd bajkowy widok na zieloną kotlinę ograniczoną ze wszystkich stron górami z których małymi wodospadami spływały resztki zimy. Zeszliśmy dalej a tam te wszystkie wodospady, strumyki i potoki zbierały się w jedną krystalicznie czystą pluszczącą rzeczkę. Było jak w bajce. Jakbym odwiedziła Dolinę Muminków lub krainę Hobbita. Słońce grzało cudownie, zdjęliśmy buty i stąpaliśmy po wilgotnym, miękkim jak z pluszu mchu.
 

Oznakowania szlaków zdarzały się już coraz rzadziej my coraz częściej musieliśmy przystawać i rozglądać się, zaglądać za duże głazy w poszukiwaniu kolorowych znaczków. W końcu w środku bukowego lasu zgubiliśmy się kompletnie. Według mapy schronisko znajdowało się opodal rzeki. Szliśmy więc wzdłuż niej z kieszonkowym kompasem, który zawsze zabieramy z sobą w podróż. Przydaje się nawet w mieście, ułatwia orientacje.
 

Dotarliśmy tuż przed lekkim deszczem, bardzo zmęczeni. Schronisko wydawało się puste. Pukaliśmy, pukaliśmy, dreptaliśmy wokół i nikt nie otwierał. Nagle na samej górze otworzyło się okienko i wytknął głowę jakiś dziadek. Po jakimś czasie usłyszeliśmy chrzęst zamka i z mroków wyłonił się jakiś zgarbiony skrzat leśny, równie zaniedbany jak ów budynek. Wskazał nam pokój, w którym mamy spać, sprawdzając czy przypadkiem nie pomylimy numeru. Jak się później okazało wszystkie pozostałe były zamknięte i zrujnowane. A u nas bielutka, wykrochmalona pościel!
 
 
 


Z dziadkiem gospodarzem dogadaliśmy się, że piwo jest, z lodówki wyciągnęliśmy mu składniki na szopską sałatę a on usmażył nam kebapcze. Stały, sztywny zestaw dostępny w schroniskach i obowiązkowe, pospolite menu każdego Bułgara. Kiedy pierwsze lody pękły siedzieliśmy z dziadkiem na starych, wystawionych ze schroniska krzesłach i paląc papierosa wymienialiśmy się jak jest po bułgarsku i polsku śnieg, deszcz, obiad itd., i o siatkówce, że Polacy świetni i że właśnie w Polsce Euro 2012, a w nogę jesteśmy słabi. Pod wieczór zjawiła się trójka dobrze zbudowanych panów ze sprzętem wędkarskim. Dziadek powiedział, że łapią tu sobie ryby. Ryby? W Parku Narodowym…? Czuli się jak u siebie. Rozpalili ruszt, zrobili sobie kolację i rozłożyli się z biesiadą w świetlicy. Chcieliśmy iść spać ale tonem nie znoszącym sprzeciwu, zaprosili nas do stołu. Nie odmówiliśmy, tym bardziej, że na stoliku obok leżała kabura z pistoletem. Jeden z nich pokazywał nam potem naboje do tego cuda. Dostaliśmy wielki dzban wina, słoninę i karkówkę z grilla. Siedzieliśmy potem pół nocy i opowiadaliśmy sobie o górach, o Melniku do którego chcemy iść, o siatkówce, nożnej i jak jest śnieg po polsku. I że jutro niedobra pogoda ma być, że deszcze i burze ale do Melnika blisko, 3-4 godziny. Panowie pili wszystko co popadło, rakiję, wódkę, piwo i wino i byli coraz sympatyczniejsi. Wreszcie pożegnaliśmy się grzecznie bo następnego dnia trzeba rano wstać. Jeden z nich powiedział, żebyśmy przyszli w Melniku do niego, on ma knajpę i pracuje tam kelner co mówi po polsku. On nam pomoże znaleźć tani nocleg.





2 komentarze:

  1. Jeśli chodzi o Bułgarów i piłkę to ja im meczu w Starej Zagorze nie zapomnę ;-) To było gorsze od... draństwa. Fakt, swoje trzy grosze dołożył jeszcze rumuński sędzia.
    A kozic, jeszcze jedna wzmianka, i... będę zazdrościł ;-) To było dawno, w naszej części Tatr. Jakaś grupka turystów weszła na jakiś tam szczyt. Z radości trochę pokrzyczeli i spłoszyli stadko kozic. Kilkanaście samic z młodymi runęło w przepaść...

    OdpowiedzUsuń
  2. Bliskie spotkania z tubylcami zapewne są ciekawsze, niż samotne siedzenie w pokoju. Nie tylko adrenalina jest, ale i próbuje się innych smaków, nie mówiąc o zacieśnianiu więzi międzyludzkich. Tylko pozazdrościć!

    OdpowiedzUsuń