Zapraszam również na stronę FB:
sobota, 23 marca 2013
środa, 20 marca 2013
Pushkar. Magiczne miasto Brahmy
Zrodzony z kwiatu lotosu, stwórca pierwszych żyjących istot, czworogłowy Pan Brahma, ma w Pushkarze swą najważniejszą
i jedyną w Indiach świątynię. W sercu Radżastanu, u stóp malowniczych wzgórz, nad
brzegiem świętego jeziora, którego cudowne wody obmywają pielgrzymów z grzechów
śmiertelnych a tutejsi zmarli otrzymują wyzwolenie.
Jak głosi legenda Brahma stworzył Pushkar zrzucając na ziemię płatek
kwiatu lotosu. A jezioro, które w tym miejscu powstało nasycił cudownymi
mocami. Tutaj też na Brahmę spadła
klątwa jego żony, której sprzeniewierzył się poślubiając pasterkę. Sawitri
przysięgła swojemu mężowi, że czczony będzie jedynie w Pushkarze. Kto będzie czcił
go gdzie indziej, zbiednieje.
Miasto jest celem pielgrzymek, tu wierni modlą się, medytują i
odprawiają obrzędy u stóp 52 okalających jezioro Ghat.
Przyjazd do Pushkaru był dla mnie prawdziwym wyzwoleniem, a czas
spędzony tutaj pozwolił mi wyciszyć się. Porzucając trudy podróży, odpoczywając
od zatłoczonych, pulsujących miast indyjskich, przepychających się i trąbiących,
hałaśliwych tuk-tuków, miejskich naganiaczy i drobnych oszustów, mogłam w
spokoju podziwiać zachody słońca i obserwować wieczorne obrzędy, siedząc na
nagrzanych od promieni stopniach schodzących do świętego jeziora.
Cieszyłam się, że tu, wreszcie mam chwilę wytchnienia, ciszy
przerywanej jedynie dźwiękami bębnów i modlitw. Ale Indie nie dają odpocząć.
Cisza jest im obca, może niepotrzebna i wroga. Przyjechaliśmy tuż przed
radosnym świętem latawców. Na wszystkich okolicznych dachach stali ludzie i
puszczali latawce, które jak chmary kolorowych ptaków płynęły nad miastem.
Hinduskie dzieciaki, skaczące po dachach i murkach polowały na te zaplątane i
zgubione, by za chwilę dać im drugie życie. Co chwila krzyczały z dachu obok by
im jakiś odplątać i zrzucić, pomóc w puszczaniu papierowych kwadratów. Wszystko
to co otaczało nas dookoła, świątynie, baśniowe jezioro, wszędobylskie małpy
karmione przez mnichów, niebo pokryte latawcami, wydawało nam się nierealne,
magiczne i piękne.
Niestety, następnego dnia młodzież wystawiła na dachy
wielkie kolumny i każdy dom puszczał swoje latawce przy rzężeniu hinduskich
piosenek. Kakofonia dźwięków nie do zniesienia wygoniła nas na wzgórza, by tam
kontemplując okoliczne widoki, spędzić cały dzień z dala od miasta, które było teraz
tyglem sacrum i profanum.
poniedziałek, 18 marca 2013
"Gulasz z turula" w Budapeszcie
"Budapeszt jest miastem przeszłości, które rozkwitło sto lat temu,
najwspanialsze kwiaty wypuszczając na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego
wieku. I do dziś kwiaty te –zasuszone w wazonie, z którego wyparowała woda, są
główną atrakcją i ozdobą miasta. Trudno sobie wyobrazić przyszłość Budapesztu,
ona mu jakby nie przysługuje. Oczywiście zbudowano wspaniałe centra handlowe,
których nie było w 1896 roku, istnieją plany budowy całej dzielnicy
mieszkaniowo-wypoczynkowej po budziańskiej stronie mostu Lagymanyosi, nad
dunajską zatoką; urząd VIII dzielnicy na tyłach kina Corvin planuje nowe małe
miasto w mieście; lecz to wszystko ginie w ciasnym natłoku przeszłości, ma się
niby dziać, ale się nie dzieje, nic nie widać. To przeszłość rozrasta się coraz
bardziej, przeszłość pożera wszystko co nowe.
Centrum Budapesztu- w
przeciwieństwie do Warszawy- jest tak gęsto zabudowane, że nie ma w nim miejsca
na wieżowce, biurowce, mieszkaniowce. W tym mieście nie wyrosły upiorne
kilkudziesięciopiętrowe szklarnie ani nieśmiertelnie prowizoryczne blaszaki.
Nowość- ani w wersji high-tech, ani w postaci postkomunistycznej prowizorki-
nie oszpeciła tu secesyjnych kwartałów. Warszawę przyszłości można wyobrazić
sobie w dowolny sposób; Warszawa daje dowolne możliwości, myślenie o Warszawie
przyszłości jest jak komputerowa gra w budowanie nowej cywilizacji, jakiejś
antyutopii, kuriozalnego miasta- śmietnika. Budapesztu nie sposób wyobrazić
sobie w oderwaniu od tego, jak to miasto wygląda dzisiaj. Dlatego
teraźniejszość Budapesztu jest przykurzoną wersją jego przeszłości."
Fragment pochodzi z książki "Gulasz z turula" Krzysztofa Vargi. Książki-eseju wchodzącego w głąb mentalności, traum i wad Węgrów. Jest doskonałą podróżą w węgierską historię i kuchnię. Autor prowadzi nas po zaułkach wspomnień z dzieciństwa, smaków i wszechobecnej tam nostalgii.
wtorek, 12 marca 2013
Zimowa zupa wolska
Wygląda na to, że wiosna się rozmyśliła. Spadł śnieg i zima nadal
trzyma. Nie daj się zwieść… Ptaki szykują gniazda, podobno ptasie klucze
wracają, przebiśniegi dziarsko przedzierają się przez zmarzniętą ziemię. Ja
wyjątkowo cieszę się na ten śnieg, mogę jeszcze trochę poćwiczyć jazdę na
biegówkach. Bo na zimę trzeba sobie znaleźć sposób. I kuchnię. Wyjątkową,
rozgrzewającą, wzmacniającą, aromatyczną i pożywną. I jest oto zupa wolska,
która jest doskonałym obiadem po biegach na nartach, spacerach po lesie i
marznięciu na przystankach. Teraz jest na nią najlepszy czas bo potem już tylko
nowalijki, pomidory, truskawki, czereśnie, botwinki, chłodniki, upały…
POTRZEBUJEMY:
500 g żeberek wieprzowych
włoszczyzna ( bez kapusty)
6 szklanek wody
10g grzybów suszonych
250g soczewicy
duża cebula
3 łyżki masła
łyżeczka mąki
½ szklanki gęstej śmietany
pieprz, sól
posiekana natka pietruszki
makaron
Przygotowujemy wywar z żeberek i włoszczyzny. Odsączamy ( z pozostałych
warzyw można zrobić doskonałe kotleciki warzywne). Soczewicę gotujemy do
miękkości, pod koniec lekko solimy. Umyte grzyby moczymy w niewielkiej ilości
wody, gotujemy, kroimy w paski. Obraną, drobno pokrojoną cebulę zrumieniamy na
maśle, dodajemy mąkę, mieszamy, rozprowadzamy ze szklanką przecedzonego wywaru.
Ugotowany wywar łączymy z soczewicą, grzybami i zasmażką. Doprawiamy do smaku
solą i pieprzem, zagotowujemy. Wlewamy śmietanę, mieszamy, podgrzewamy (nie
gotujemy!).
Podajemy z makaronem i natką pietruszki.
Zupa pochodzi z Małopolski. Przepis na nią znalazłam w przepięknie
wydanej książce „ Kuchnia polska” autorstwa Hanny Szymanderskiej.
środa, 6 marca 2013
Młode wino na Aj-Petri i pałac króla Bajdocji
Z kolegą z roku kończyliśmy studia, gdy postanowiliśmy wraz z dwoma
koleżankami wsiąść do pociągu jadącego z Warszawy do Symferopola i spędzić
ostatnie studenckie wakacje, bezkarnie naiwne
chwile. Pociąg tłukł się grubo ponad dobę. Dowiedzieliśmy się o sobie
wiele tocząc przy piwie, kupowanym na peronach, długie rozmowy o życiu.
Posilaliśmy się pierogami i owocami sprzedawanymi przez babuszki z mijanych
miejscowości. Wypalaliśmy papierosy na peronach i z wypiekami na twarzy
obserwowaliśmy nocną operację zmiany podwozia pod szersze ukraińskie tory.
Nie wiedząc co nas czeka w przyszłości, jak potoczą się nasze zawodowe
losy, nie wiedzieliśmy też czego możemy oczekiwać na Krymie i nie mieliśmy
pojęcia jak tam jest.
Przed wyjazdem śniły mi się skaliste wzgórza ostro wbite w turkusowe
morze. I oto sen okazał się jawą. Krym jest piękny, bajkowy a jego
wielokulturowość jest fascynująca. Była to jedna z moich pierwszych podróży, z
plecakiem i przewodnikiem pod pachą. Przygoda, która zadecydowała o kolejnych.
Każda kolejna podróż kończy się głodem i tęsknotą za następną.
Aj- Petri( 1234m n.pm.) to masyw opadający w kierunku granatowego Morza
Czarnego. Jego nazwa pochodzi z języka greckiego i upamiętnia św. Piotra. Na
szczyt dostaliśmy się zdezelowaną kolejką linową, która furkocząc pięła się
przez pół godziny. Z jej okien roztaczał
się widok tyle zachwycający co przerażający, mając na uwadze stan techniczny
wehikułu i wysokość na którą wjeżdżaliśmy. U góry na szerokiej płaszczyźnie
mieściło się tatarskie królestwo handlu. Knajpki w skleconych namioto-budkach
serwujące tatarskie przysmaki i krymskie wino, chłopy z niedźwiadkami,
osiołkami i sokołami, wszystko ku uciesze turystów. A z boku drewniany nie lada
wychodek, bez ściany, umożliwiający podziwianie obłędnego widoku podczas
wypróżniania się. Wszystko to było egzotyczne i piękne. Młode wino pite z plastikowych butelek dodawało nam
odwagi gdy z dzikim tatarskim kierowcą zjeżdżaliśmy serpentynami w dół starym
ukraińskim gratem.
piątek, 1 marca 2013
Baisha. Z wizytą u doktora Ho
Do Baishy, miejscowości leżącej ok. 15 km od niezwykle popularnego
Lijiangu , wybraliśmy się we dwójkę rowerami, by odpocząć nieco od
turystycznego zgiełku. Wioska, stolica i serce ludu Naxi leży u podnóża
Śnieżnych Gór Nefrytowego Tygrysa-
jednego z odgałęzień Gór Sino-Tybetańskich. Mijając maleńkie wioski oblane
zielonymi polami kukurydzy dotarliśmy do uroczej miejscowości, nie
zdewastowanej turystycznie, cichej, przyjemnej, w której życie płynie jeszcze
naturalnym rytmem, choć często zaglądają tu ludzie z całego świata. Sławę
wiosce przyniósł niezwykły doktor Ho, który dzięki swej potężnej wiedzy na
temat ziół leczył wiele schorzeń min. białaczkę.
Doktor Ho odwiedził wiele krajów, gościł u siebie lekarzy i farmaceutów
z całego świata, których wizytówki widnieją w witrynach jego gabinetu, nakręcono
o nim filmy dokumentalne i programy( min. BBC), pisano w gazetach. W latach
70tych otworzył klinikę, którą prowadzą teraz jego dzieci, lekarze.
Doktor swoją wiedzę czerpał z gór, zbierając przez lata zioła rosnące
na zboczach, zgłębiając ich działanie pod okiem swego mistrza. W bocznym
pomieszczeniu jego gabinetu stoją wielkie worki wypełnione kolorowymi
mieszankami ziół, które są ucierane, pakowane w papierowe torebki i
przepisywane pacjentom odwiedzającym klinikę.
Nietrudno trafić do domu doktora Ho, każdy mieszkaniec wioski nas tam
kierował. Zresztą przed niepozorną chatką, widnieje napis
„ The Clinic of Chinese Herbs In Jade Dragon Mountains of Lijiang”. Przed
wejściem poustawiane są tablice sławiące Doktora Ho i jego dokonania. Do
wnętrza, niewielkiego pomieszczenia, niczym do muzeum zaprasza sam doktor Ho.
Ten niepozorny staruszek w śmiesznej czapce i wielkim lekarskim fartuchu jest
już legendą. Gdy byliśmy tam pięć lat temu, był wtedy 86 latkiem o jasnym umyśle,
władającym wieloma językami. Na powitanie zapytał nas skąd pochodzimy i z
radością wyjął teczkę z materiałami prasowymi w języku polskim. Niezwykła to
była wizyta, doktor z dumą gości swoich przybyszów i opowiada o swoim życiu, o
prześladowaniach jakich doznał i trudnościach z jakimi musiał się borykać w
młodości. Na pożegnanie otrzymał od nas widokówkę z Warszawą a my wpisaliśmy
się do jego księgi pamiątkowej.
Wracając do Lijiangu kupiliśmy po drodze w gospodarskim sklepiku
moździerz wykuty z kamienia. Rzecz nie była raczej na sprzedaż bo na dnie leżała
jakaś utarta, zielona mikstura. Jednak zabawny chiński sprzedawca był pod tak
dużym wrażeniem swych egzotycznych klientów, że gotów był sprzedać nam
wszystko, ubić interesik na każdej dziwnej rzeczy o jaką zapytamy. Chińczycy to
śmieszni ludzie, często zdarzało nam się śmiać razem do rozpuku z różnic jakie nas dzielą.
Targaliśmy później ten moździerz
w upale wracając rowerem i przez resztę podróży, w plecaku. Jest z nami do dziś
w domu, służy nam doskonale i jest miłą pamiątką z Chin.
Subskrybuj:
Posty (Atom)