Dwudniowa trasa Wąwozem Skaczącego
Tygrysa to bardziej przeżycie estetyczne
niż trekkingowy wyczyn. Dostojne, czasem mroczne skały w kolorze stali, po
jednej stronie Śnieżna Góra Nefrytowego Smoka (5596 m n.p.m.) po drugiej Haba
(5400m), wodospady przecinające ścieżkę i hucząca, dzika rzeka Jangcy,
szalejąca na dnie wąwozu, jakieś 3900 metrów do najwyższych szczytów. Wszystko
to zapiera dech w piersiach, zachwyca swym ogromem i onieśmiela.
Do wąwozu najlepiej dotrzeć autobusami z
Lijangu ale nasza Mama Naxi zadbała o busa dla swoich „podopiecznych”.
Pierwszego dnia ruszyliśmy na szlak w
lekkich chmurach i delikatnym deszczu od czasu do czasu. Parno. Sierpień, czas
pory deszczowej. Wolę jednak to niż skwierczeć w upalnym słońcu, a o takiej
pogodzie czytałam w rozmaitych relacjach. Być może jest to też czas, kiedy
rzeka, daleko u naszych stóp, jest najbardziej rozszalała i potężna.
Prześlizguje się jak tłusty, wielki chiński smok. Wgryza się w skaliste zbocza
i powoduje drżenie gór.
Po południu dotarliśmy do malowniczo
położonego Tea-Horse Guest House. Dostaliśmy skromny pokoik (bez łazienki) z
obłędnym widokiem na wąwóz. Nie byliśmy bardzo zmęczeni by robić sobie tak
wcześnie przystanek na noc ale wszystko co nas otaczało, powodowało jakieś
totalne zauroczenie. Stan, w którym nie chce się pędzić a zatrzymać i patrzeć,
podziwiać godzinami.
Kolejny dzień przyniósł poprawę pogody a
druga część trasy okazała się jeszcze bardziej oszałamiająca. Ścieżka robiła
się czasem bardzo wąska więc zadziwił nas widok pasterza z kozami, które
sprytnie zbaczały ze ścieżki hasając po zboczu góry. Widoki takie, że trudno
iść. Co chwila więc przystanek by ogarnąć wszystko wzrokiem, by okiełznać swój
zachwyt tym miejscem.
Ostatnim etapem naszego marszu było
zejście w dół do rzeki, do jej trzech przełomów. Rzeka buzuje, wiruje, ogłusza
i przeraża. Nad kotłującą się tonią królują po obu stronach skały. To od tego
miejsca podobno, wąwóz nosi swą nazwę. Tu bowiem, jak głosi legenda, tygrys
przeskoczył rzekę umykając myśliwym.
By skrócić sobie drogę wybraliśmy 10
metrową drabinkę przymocowaną drutami do skały. Już po paru metrach poczułam,
że pomysł był głupi. Żołądek wymieszał się z sercem i parł do gardła. Za późno
by wrócić, spotkani na szlaku Czesi, wdrapywali się już za mną na równie
miękkich nogach.
photo made by Alex from http://avaude.blogspot.com/ |
Witam kto Pani towarzyszy podczas tych podróży ?
OdpowiedzUsuńZawsze podróżuję w duecie.
UsuńFaktycznie, można spietrać na tej drabince!
OdpowiedzUsuńPodziwiam odwagę! :-)))